poniedziałek, 14 grudnia 2009

Adoracja...




Cisza i spokój. Grupa Anglikanów wyjechała, ministranci wrócili do swoich parafii i z podwórka dobiega tylko świergot ptaków. Nawet mój pushi nie pokazuje się na dworzu, pewnie gdzieś lata po wsi i zbiera kolejne kleszcze. Ojcowie pewnie już w Lusace, siostry przygotowują się do wyjazdu a ja nie mogę uwierzyć, że jeszcze 10 dni i święta. Dziwnie jest przygotowywać się do Bożego Narodzenia w temperaturze 30 stopni. No i jeszcze nie byłam nigdy chyba tak opalona w grudniu. Właściwie to można by powiedzieć, spalona! I to przez własną głupotę. Niby wiem jak ochronić się przed chorobami tropikalnymi a spacerując po Mansie w samo południe nie wzięłam żadnego parasola czy kapelusza. Chusteczka na głowie niestety nie wystarczyła, choć pewnie spowodowała troszkę mniejszy ból głowy. Jest jednak jedna zaleta tego wszystkiego, teraz nikt już nie może nazywać mnie musungu!!! Wyglądam raczej jak Indianiec - Czerwona Twarz.

Polski weekend. Bardzo często uśmiecham się na myśl, że w Mansie jest tyle Polaków. Fathery wyprawili swojego brata Marka z Malawi na wakacje, zatem w domu zostało 3 Polaków, u nas siostra Zosia, ja i nasz gość Polak (z OlsztynaJ) – o. Paweł. Pewnie nie często się zdarza, że na Mszy Świętej w Afryce można zobaczyć w tym samym czasie 5 Polaków. Prawdziwa polska inwazja.

W piątek razem z o. Pawłem pożegnaliśmy dzieciaków z oratorium. Był to ich ostatni dzień. Nawet niebo tego dnia było smutne i płakało srebrnymi łzami. Sugerując się pogodą pomyślałam, że nikt nie przyjdzie tego dnia. Dzieci jednak kierując się sercem i głodnymi brzuszkami myśląc, że dostaną słodycze - przyszły. Nie mając żadnego wolnego pomieszczenia rozłożyliśmy się z kredkami i kartkami na mokrych schodach. Tego dnia każdy miał narysować coś, co sam wymyśli. Na jednym z rysunków znalazłam się nawet ja (w pozycji bardzo walczącej – cokolwiek to miało oznaczać). O. Paweł korzystał z okazji darmowych, praktycznych lekcji bemba wywołując czasem radosny śmiech a czasem zdziwienie dzieci.

W sobotę miałam okazję zobaczyć, pierwszy raz chyba, całą Mansa town. Wpakowaliśmy się z ojcem Pawłem na pakę samochodu siostry Zosi, wypakowaliśmy w centrum i ruszyliśmy na zwiedzanie. Zachodząc do katedry trafiliśmy na ślub. Pani młoda w białej sukni ślubnej, zakryta twarz, pan młody w białym garniturze. Ciekawe ile szczęścia i miłości w tym wszystkim? Ja ostatnio po wykładzie brata Stefana, na temat problemu zakochiwania się wolontariuszy na misjach, na razie nie mam zamiaru brać tu ślubu.:)

Penetrując miasto spotkaliśmy jednego z chłopaków z naszego „podwórka” – Braighta. Pomógł nam znaleźć stację PKSu i pospacerował z nami. Wycieczka zakończyła się obiadem w jednej z „restauracji” w Mansie, na który zaprosił nas o. Paweł. Ja z wielką rezerwą jadłam rybę przyrządzoną w miejscowym barze. Na szczęście żyję. Nie mogłam napatrzeć się na Braighta jedzącego kurczaka. Dla nas taki kurczak to codzienność, tu w Afryce kurczak kojarzy się z obiadem świątecznym, uroczystym. Wszyscy zgodnie stwierdziliśmy, że może to być Christmas Lunch. „Człeku ty uczyń znak pokoju karmiąc, choć jedno głodne dziecko”

Zmęczeni, ja spieczona słońcem, ale z pełnymi brzuchami wróciliśmy do domku na kawę. Popołudniu byliśmy umówieni na wycieczkę na skały z liderami. Z prawie godzinnym opóźnieniem i tylko jednym liderem, za to moim ulubionym Natanem wyruszyliśmy. Pomimo, że ciemne chmury pokrywały niebo postanowiliśmy wyruszyć. Zdążyliśmy tylko dojść do rzeczki i zaczęło padać. Oczywiście wybraliśmy się bez parasoli. Przesiedzieliśmy, zatem jakąś godzinkę w insace popijając coca colę. Wracając z nieba sączył się kapuśniaczek, drogi zabłocone. Tego dnia doświadczyłam dwóch sezonów Czarnej Afryki – gorącego słońca i kojącego, życiodajnego deszczu.

Niedziela upłynęła na leniuchowaniu i krótkim spacerku na wieś ze względu na padający deszcz. O. Paweł przy każdej okazji, napotkanym dziecku, dorosłym Afrykańczyku ćwiczył bemba i dawał mi lekcje kultury afrykańskiej. Wieczorem telefon z domu, gołąbki i kolacja u fatherów.

Poniedziałek to dzień adoracji przed najświętszym…komputerem. Mamy tu w Mansie niezły problem z wirusami. Przydałby się tu Daniel na tydzień, choć nie wiem na jak długo by to starczyło. Jakoś nie mogę przetłumaczyć „czarnym” siostrom, że przenoszenie danych z komputera na komputer wiąże się z przenoszeniem wirusów. Tym bardziej, że ze szkolnego korzystają też nauczyciele. Próbowaliśmy uaktualnić bazę wirusów, co szło iście afrykańsko wolno. Mieliśmy dyżury: siostra Zofia, o. Paweł i ja. Za każdym razem, kiedy ZESCO wyłączał prąd trzeba było zacząć od nowa.

Teraz wkoło trzaskają pioruny, w szyby walą ciężkie krople deszczu a ja piszę do Was.

Pamiętam o Was, tęsknię.

baKasia

PS. Paczka z Olsztyna dotarła. Dziękuję rodzicom o. Pawła za pamięć i moim kochanym Terezjankom za opłatek. Pamiętam o Was w modlitwie. Doszły do mnie wieści, że moja kolejna koleżanka spodziewa się dziecka. Tylko się cieszyć i gratulować. I pomyśleć, że przed wyjazdem życzyłam im dzieckaJ Moje misje są coraz bardziej urodzajne. Swoją drogą czekam na wieści czy Pawełek ma już brata.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz