środa, 5 maja 2010

Chrzest misyjny

Przepraszam, że przerwę na chwile relację buszową ale chcę się podzielić z Wami ostatnimi wydarzeniami. Otóż stałam się już 100% misjonarzem. Przeszłam chyba już wszystkie elementy chrztu misyjnego. Przeżyłam 3 tygodnie w buszu i …tego dowiecie się czytając do końca. Zacznę jednak od małej czerwonej kropelki.
Po powrocie do Mansy wszystko było pięknie aż do wtorku. Po powrocie z Mszy Świętej dziwnie się poczułam. Trochę zaczęła boleć mnie głowa i jakoś tak nieswojo mi było. Położyłam się zatem na moim łóżeczku i przeszłam do oglądania filmów. Po pewnym czasie zrobiło się zimno. Oczywiście na dworze grzało afrykańskie słońce. Pośpiesznie i z uśmiechem założyłam polar i skarpetki po czy wlazłam pod kocyk. Głowa jednak pozostawała chłodna, więc podejrzenie gorączki odłożyłam na bok. Uświadomiłam sobie też, że od dwóch dni bolą mnie wszystkie mięśnie. Zwaliłam winę jednak na buszowo-afrykańskie wycieczki, których miałam ostatnio sporo. Cały czas jednak w uszach brzmiały wypowiedziane kiedyś słowa przez siostrę Zofię: „…to się czuje, wszystko cię boli!”. Tak więc śmiejąc się z grubości swojego ubioru przy temperaturze na zewnątrz oglądałam dalej spokojnie filmy. W międzyczasie wyskakiwałam do konwentu podpatrzeć czy moje pranie już skończone. Siostra Zofia oczywiście zaskoczona i rozbawiona moim niecodziennym ubiorem zapytała czy wszystko ok. Doszłyśmy do wniosku, że to pewnie przeziębienie. Ja jednak robiłam się coraz bardziej niespokojna. Trzęsąc się coraz bardziej wysłałam smsa do o.Pawła „Niech się Ojciec zacznie modlić! Wszystko mnie boli, cała się trzęsę. Obawiam się najgorszego z elementów chrztu misyjnego”. No cóż, potem było już coraz gorzej, na obiad nie miałam już siły nawet wstać. Zdecydowałyśmy z siostrą pojechać po obiedzie do kliniki w celu zrobienia testu malarycznego, ja jednak byłam już pewna. Rada praktyczna: jadąc do kliniki trzeba wziąć ze sobą zeszyt, który następnie zostanie „zamieniony” na książeczkę zdrowia.
Klinika znajduje się na pobliskim markecie, całkiem niedaleko misji. Zaprowadzono nas prosto do laboratorium, omijając pokój przyjęć – to chyba, dlatego że musungu i w dodatku jedna w habicie Tam przemiły Pan wziął NOWĄ igłę nakłuł mój paluszek i wycisnął maleńką kropelkę krwi. Nastąpiło żmudne czekanie. W międzyczasie dowiedziałam się, że klinika nie ma żadnego generatora, więc mamy szczęście, że jest akurat prąd, bo bez niego wykonanie badań jest niemożliwe. Poza tym szpital ciągle przysyła pacjentów do kliniki by robili badania, bo u nich ciągle coś zepsute. Ja cały czas kontrolowałam wzrokiem drogę mojej płytki z czerwoną kropelką. Najpierw spryskano ją jakimś preparatem, potem włożono do dziwnej maszyny z termometrem i tam siedziała sobie dość długo. My dalej kontynuowaliśmy rozmowy, że to ja wolontariuszka na rok z Polski, że z buszu wróciłam, że znam klinikę w Old Mukushi. Tak chyba ze 20 min. Zaczęłam się już niecierpliwić, kiedy moja kropelka wpadła w brązowe ręce pana w białym fartuchu. Zasiadł on przed mikroskopem, włożył płytkę i spojrzał w okular. Wiedziałam, że wyrok jest bliski. Napięcie rosło, kiedy wszedł do pokoju kolejny Pan. Po krótkiej wymianie bemba z pracownikami poprosił o mój zeszycik. Zapytał o objawy, nabazgrał coś na pierwszej stronie i oddał pracownikowi, który mi wycisnął małą czerwoną kropelkę. Ja kontrolowałam wzrokiem felczera przy mikroskopie. Zaniepokoiło mnie, gdy oderwał się od mojej kropelki i spojrzał na mnie. Po chwili wrócił do mikroskopu i zaczął przekazywać dane szyfrem bemba koledze obok. Czy brała Pani jakieś leki malaryczne? – zapytał - Nie, to damy Coartem. Siostra chcąc upewnić się diagnozy zapytała tylko „Pozytywny?” potem zwróciła się do mnie z uśmiechem „No to masz malarię”. Na pocieszenie usłyszałam tylko, że dobrze, że przyszłam tak wcześnie i jak mi się nie polepszy po 3 dniach to mam wrócić. Ciekawostka: leki n malarię są darmowe i do Coartemu dostałam gratis Panadol. Po wizycie udałyśmy się na szybkie zakupy a potem przez kolejne 4 dni już tylko łóżko.
Pierwsze dwa dni były okropne. Trzęsłam się jak galareta owinięta w koce a temperatura spadała, choć na chwilkę po zażyciu Panadolu. Czułam, że jest coraz gorzej. Drugiego dnia jedyne uczucia, jakie mi towarzyszyły to bezradność i bezsilność. Nie mogłam nawet przewrócić się na drugi bok. Resztkami sił płakałam i prosiłam Boga, że to jeszcze nie jest czas, że jeszcze mu się tu na ziemi przydam. Myślę, że bardzo pomogło mi ofiarowanie tego cierpienia w pewnej intencji. Rada praktyczna: jeżeli macie malarię i czujecie, że już nic nie możecie nie płaczcie, módlcie się i ofiarowujcie cierpienia z intencjach.
Całe szczęście, że nie miałam wymiotów, tylko wszystko bolało jak by czołg przejechał po moim ciele. Nawet zwykłe, zazwyczaj bezbolesne „puszczenie bączka” sprawiało ból.
Trzeciego dnia przyszło ZMARTWYCHWSTANIE. Jak by ręką odjął. Cud uzdrowienia. Znaczy - reakcja na lekarstwa. Gorączka spadła, ból ustąpił zostało tylko osłabienie.
Cały czas opiekowała się mną dzielnie Ewa, przynosząc mi obiadki i pytając co chwila jak to jest mając malarię i czy na pewno dobrze się czuję. Dostałam też cenne rady od brata Stefana, że mam być ostrożna jak się już będę silniejsza, bo to krytyczny moment i malaria może wrócić. Poza tym siostra Zofia sprawdzała trzy razy dziennie czy żyję, nasłuchując pod oknem czy oddycham W czwartek pod moim okienkiem zjawili się nawet moi chłopcy z Dominik Group i zaśpiewali mi piosenkę, wyczarowując uśmiech na mojej twarzy. Potem zjawiła się siostra Anet z połową oratorium. Kazali mi usiąść na progu i słuchać koncertu specjalnie przygotowanego dla mnie. Fajnie jest czasem troszkę zasłabnąć, wszyscy się o Ciebie troszczą, odwiedzają Cię, nie każą nic robić. W sobotę dostałam nawet pozwolenie pójścia na Mszę Świętą a w niedzielę miałam już troszkę więcej sił by pomóc przygotować rodzinki Ewy.
Od poniedziałku wróciłam powoli do swoich codziennych zajęć, wspominając wakacyjne wyprawy, o których jeszcze poczytacie. Wszyscy współczuli z powodu choroby, cieszyli się że już jestem zdrowa.
Wczoraj usłyszałam od naszego pracownika baKundy, że jestem już prawdziwą Afrykanką bo pokochałam busz i przeżyłam malarię. Miło jest usłyszeć taki komplement. Tylko, że jak na Zambijkę to chyba jestem zbyt pracowita i szybka w niektórych działaniach


PS. Podczas malarycznego leżakowania wpierała mnie dzielnie modlitwą ekipa żeńska z Olsztyna, za co serdecznie dziękuję!!!!! Nawet nie wiecie jak pomogły mi słowa „Kasik, modlimy się tu za Ciebie”.
Obejrzałam też już wszystkie filmy, które dostałam na święta tak, więc czekam na kolejną porcję.
PS. Paczka od MWDB Olsztyn jeszcze nie doszła. Mamy tu ostatnio problemy z paczkami świątecznymi, coś za często giną. To pewnie przez tą zupkę chińską. Obawiam się, że Chińczycy, których tu nie brakuje przejęli przesyłkę. Mam nadzieję jednak, że po skonfiskowaniu zupki resztę odeślą.