niedziela, 18 kwietnia 2010

Palm Sunday

Poranek Niedzieli Palmowej. Wcześnie rano słyszę pukanie do drzwi. Wyglądam przez okno by sprawdzić kto mnie zwala z łoża o tak wcześniej godzinie, przed drzwiami stoi Afrykanka. Otwieram drzwi by zapytać o co chodzi i słyszę dobrze znane w bemba dzień dobry. Amenshi, amenshi ku toilet Zrozumiałam zatem że czas na kąpiel. Moja łazienka jest typowo misyjna, jest to pomieszczenie przy klinice służące za ubikację (typ turecki - używać "na Małysza"). Tam załatwiam podstawowe potrzeby fizjologiczne oraz codzienną kąpiel, wszystko w towarzystwie moskitów. Duszące zapachy i brud nie przeszkadzają aż tak bardzo, w końcu jesteśmy na misjach a nie wakacjach. Uśmiech na twarzy wzbudza metalowa balia z ciepłą wodą o kolorze brązowym. Nawet nie zastanawiam się skąd ta woda, skąd taki kolor. Przecież oni dzielą się tym co sami mają, używają i skoro oni żyją to i ja nie padnę. Codzienna toaleta wymaga niezłego sprytu i sprawności gimnastycznej, najpierw myjemy się od głowy do pasa, potem jedna nóżka, po niej kolejna - istne akrobacje. Proponuje do formacji wolontariuszy dodać gimnastykę akrobacyjną, czasem przydaje się. Po kąpieli czas na ząbki. Realizując program ekologiczny "oszczędzaj wodę" wlewam do połowy kubka, pasta i wychodzę na zewnątrz. Cały proces szorowania jest obserwowany przez ba Petera, starszego mężczyznę chorego najprawdopodobniej na schizofrenię, no w każdym razie normalny to on nie jest, ale o nim będzie osobny rozdział. Ja stoję i szoruję ząbki, Peter siedzi i przygląda się zaciekawiony. Zastanawiam się czy w ogóle wie co ja robię. Uśmiecham się rozbawiona Po kąpieli pędzę na Mszę Świętą. Bardzo podoba mi się procesja z palmami wokół wioski. Kobiety z poszczególnych grup ubrane w swoje uniformy, wszyscy ze śpiewem głoszą chwałę Pana - na ile świadomie a na ile z obowiązku? Odpowiedź jest w sercach tych ludzi. Męka Pańska jest śpiewana z podziałem na rolę. Przyznam, że tego się nie spodziewałam na takiej wiosce, gdzie nie ma na stałe księdza i nikt nie pracuje z tymi ludźmi. Najbardziej podobają mi się części śpiewane przez całą grupę. W Polsce zawsze marudziłam sobie pod nosem, że taka długa ewangelia, że trzeba stać tyle czasu, tu w Afryce podczas Ewangelii wierni siedzą:)Mszy towarzyszy akompaniament bębnów, śpiewy i tańce - jak to w Afryce bywa. Różnica z Mansą jest taka, że tu nie używa się keyboardów czy elektrycznych gitar tylko instrumentów zrobionych ręcznie - oczywiście ma to swój urok. Po Mszy śniadanko w Zakrystii - bułeczki z pomidorem i serkiem w plastrach. Zapraszamy parish counsil, częstujemy go serkiem ale grzecznie odmawia pozostając przy pomidorach i bułeczkach. Myślę, że nie wie co to jest serek w plasterkach. W Old Mukushi jest tylko kilka wiejskich sklepików wyposażonych w najpotrzebniejsze do życia produkty. O serku nikt tu nie śni. To co zapamiętam na pewno na długo to smak herbaty. Woda gotowana na drzewie w insace nabiera smaku dymu drzewnego. Zatem herbata ma specyficzny "dymowy" smak. Po południu wyruszamy by skontaktować się ze światem. W samej wiosce nie ma networka, trzeba zatem przebyć ok. 6km by napisać smsma. Myślę, że to dobry program oszczędnościowy, zwłaszcza dla mnie w ostatnim czasie, no i pozbywam się jednej z pokus. Spacer jest przyjemny, droga utwardzona, w koło busz. Przy drodze czasem mijamy chatki, małe wioseczki położone wyżej (droga generalnie pod górkę).
Towarzyszy nam ba Kangwa, dziewczyna z wioski. Tak mija pierwszy dzień w buszu...

sobota, 17 kwietnia 2010

Uciekinierzy

Tydzień przed świętami należało podjąć decyzję czy zostaję w Mansie czy spędzam je w niecodziennej atmosferze buszu. Nie zastanawiając się długo, chcąc odpocząć od ostatnich przygód poprosiłam o wcześniejszy urlop, siostra Zofia zakupiła bilet i tak w piątek 26.03.2010 opuściłam Mansę. Dobrze, że Ewa jechała ze mną tym samym Pksem bo jak wiecie kiepsko znoszę transport publiczny. Oczywiście african trip zaczęła się już w Mansie. "Pracownicy" firmy przewozowej na wstępie zażądali 50kw za bagaż oczywiście od każdej z osobna jako "ubezpieczenie" naszego posagu (swoją drogą na bilecie jest napisane że bagaż na własną odpowiedzialność). Tak rozpoczęły się pertraktacje, głównie Ewy, z napastnikami. Chwilami było zabawnie, zwłaszcza jak Ewa krzyczała na chłopaków:)Najpierw zaczęłyśmy że wcześniej nie trzeba było płacić (zgodnie z prawdą) - nie przekonało. Potem zażądałyśmy regulaminu firmy i oficjalnej treści z cennikiem za bagaż - nie przekonało, wręcz przeciwnie ośmieszyło to nas, jaki regulamin, kto w Afryce używa regulaminów. Ewa nawet podjęła próbę stworzenia formalnego dokumentu w kwestii bagażu - pisząc długopisem na rozkładzie jazdy że należy płacić za bagaż - tu nastąpiło zdziwienie zainteresowanych:) Ostatecznie zeszłyśmy do ceny 15kw za bagaż. Dostałyśmy za to gratis oddzielny luk bagażowy i zaniesiono nasze toboły do luku - tak więc nawet się opłacało. Po 2 godzinnym wyczekiwaniu ruszyłyśmy. Ewie trafiło zepsute siedzenie, tak więc większą część drogi spędziła w pozycji półleżącej, mi trafiło miejsce za panią o podobnej sytuacji, zatem ja spędziłam większą część drogi w pozycji pół-skurczonej, z kolanami pod brodą, między Ewą a przystojnym, młodym Afrykańczykiem. Podróż minęła dość szybko głównie na spaniu i słuchaniu muzyki. Moim przystankiem było Kabwe, miasto w okolicach Lusaki. Podobno za czasów kolonialnych było ono bardzo czyste i ładne, teraz taka większa szara afrykańska rzeczywistość, z dziurawymi drogami i śmieciami wkoło - jak wszędzie, gdzie do tej pory byłam.
Na noc zatrzymałam się u jednej z polskich misjonarek Świętej Rodziny s. Asceliny. Siostra jest mistrzynią nowicjatu i właśnie pracuje z młodymi kenijskimi dziewczętami, które odkrywają swoje powołanie. Oprócz przesympatycznych rozmów jakie mnie tam spotkały i miłej atmosfery udało mi się także polukrować przepyszne rogaliki, które dostaliśmy potem na drogę. Tego samego dnia poznałam także jednego z najbardziej znanych polskich misjonarzy w Zambii księdza MArcela. O księdzu Marcelim słyszałam już w Polsce i bardzo chciałam go poznać. Wydawało się to zupełnie niemożliwe, bo pracuje On w dalekim buszu, w miejscu do którego bardzo trudno dojechać - a do którego też dotarłam ale o tym później (gdzie diabeł nie dotrze, tam mnie pośle). Ojciec Marcel pracuje w Zambii już ponad 40 lat. Przez pewien czas pracował z kard. Kozłowieckim właśnie w Chingombe. Jego praca polega głównie na wizytowaniu i głoszeniu Ewangelii na stacjach dojazdowych. Zatem wszyscy się śmieją, że jest on ciągle w drodze a jego domem jest samochód. Sam mówi o sobie bush-man, zatem co tu dużo dodać.
Następnego dnia zatem wyruszyliśmy z księdzem Marcelem. Naszym celem było Old Mukushi - w misji tej przebywał wtedy o. Paweł. A droga długa jest...Tak trochę nam zajęło pokonanie trasy (która normalnie zajmuje ok 4h). Nam właściwie zeszło prawie cały dzień. Dzięki ks. Marcelowi mogłam poznać trochę farmerskiego życia. Zorganizował małą wycieczkę po "osiedlu" farmerów. Farmerska kolęda pokazała dwa światy Afryki. Z jednej strony gliniane domki, które czasem nie przetrwają porządnego deszczu a z drugiej przepiękny dom na wzgórzu, samolot w garażu:)Społeczność farmerską charakteryzuje wielonarodowość. Można się pogubić. matka Filipinka, ojciec Grek. Kim zatem jest dziecko?
Poznaję kilka rodzin i widzę jak ksiądz Marcel jest im bliski, jak witają go serdecznie i z uśmiechem, częstują...oczywiście ulubionym napojem bush-mena jest coca cola! W tych domach jest wiele ciepła i życzliwości.
Prawie trzy godziny spędzam w warsztacie gdzie misjonarz reperuje naszą (chyba "100 letnią":))brykę. Potem wjeżdżamy w pola kukurydzy. Obraz jak z filmów, które nieraz oglądałam, wysoka, kilkumetrowa amatawa i wykoszona wśród niej droga. Pochłaniam oczami te obrazy. Słońce powoli gasi swój blask. Oczywiście nie brakuje misyjnych opowieści, "obgadywania" wspólnych znajomych, zaspokajania ciekawości ze strony księdza i odwrotnie.
Jest już zupełnie ciemno, przy drodze żadnych chat, zupełne pustkowie. Podziwiam krzyż południa, który wskazuje drogę i chłonę rześkie, wieczorne powietrze. Dobry czas i miejsce na krwawą historię. Ksiądz Marcel opowiada jak kilka lat temu jadąc z dwiema wolontariuszkami zostali napadnięci. Napastnicy strzelają, kula przelatuje pod siedzeniem misjonarza, który każe uciekać dziewczynom w busz. One jednak nie pozostawiają księdza samego. Wydarzenie jednak kończy się szczęśliwie, nikomu nic nie jest z wyjątkiem wielkiego strachu. Szajka zostaje po jakimś czasie złapana przez ludzi z wioski.
Nagle za nami pojawia się samochód. Widać tylko światła. Ksiądz MArcel przyspiesza, tłumacząc że nie chce by ten wyprzedził go, bo potem kurzy. Nie poruszamy tematu ale wydaje mi się, że chodzi o zupełnie coś innego. Wielkie pustkowie, nieznane auto za nami, niewiadome kto i w jakim celu. A podejrzane jest że samochód jedzie o tak późnej porze i to w tej części buszu. Na mojej skórze pojawia się dreszczyk a w sercu cicha modlitwa, Panie miej nas w opiece.
Po pewnym czasie udaje nam się zgubić, zostawić w tyle światła przyprawiające mnie o dreszcz emocji...
Późnym wieczorem docieramy. Nie widzę okolicy. Dostaję pokój przy klinice. Długa instrukcja jak korzystać z buszowej toalety, jak reagować na zwierzęta mieszkające czy odwiedzające mnie w pokoju, kolacja i spać.
Pierwszy dzień w buszu... a właściwie noc!

Ps. To początek historii z serii "Buszując po Afryce". Jestem taka radosna i dumna, ze docieram do miejsc gdzie nie trafiają turyści. W końcu poznaję prawdziwą Afrykę. Ciąg dalszy nastąpi. Teraz idę spać bo atakuje mnie jakaś mucha. Mam tylko nadzieję że to nie ta Tse Tse.
Gona Bwino - nyanja - sleep well!!!

czwartek, 15 kwietnia 2010

Wakacje

Wszystkim tym, którzy zastanawiają sie gdzie jestem oświadczam, ze mam wakacje!!!!! To oznacza że odpoczywam, od komputera też:)
Święta spędziłam w buszu, bez prądu, wody bieżącej (za to codziennie przynoszonej w balii przez Afrykanki), gotując na ogniu w insace (właściwie to pomagając, bo zazwyczaj gotował o. Paweł). Teraz wylądowałam jeszcze dalej. Odkryłam że Zambia ma przepiękne góry. Podziwiam zatem widoki w okolicach Chingombe, gdzie znajduje się prawie 100 letnia misja, na której pracuje 3 księży Polaków.

"Chingombe to wioska afrykańska w środkowej Zambii, położona w dolinie Luano, około 400 km na północny wschód od stolicy kraju, Lusaki. W 1914 roku dotarli tu bracia Jezuici i wybrali to niezwykłe miejsce na Misję. Dokonali wówczas rzeczy, które nawet dziś wydają się prawie niemożliwe do zrealizowania. W głębi afrykańskiego buszu stanęła okazała świątynia, budynki gospodarcze oraz konwent sióstr. Od 1973 r. misją opiekuje się ks. Marceli Prawica, a od 7 lat pomaga mu misjonarz z archidiecezji katowickiej ks. Piotr Kołcz.

Misja w Chingombe jest wyjątkowa ze względu na bardzo trudne warunki bytowe. Odwiedziny u ks. Marcelego i ks. Piotra wiążą się z siedmiogodzinną wyprawą przez góry, drogą przejezdną wyłącznie dla samochodu terenowego i to nie o każdej porze roku. Najbliższy sklep oddalony jest około 200 km od wioski. A dzięki niedawno odnowionej elektrowni wodnej w Chingombe jest prąd.

W wiosce mieszka prawie 3000 ludzi. Ludzie miejscowi posługują się językiem cibemba, ale należą do szczepu lala, który już nie używa swojego języka. Są ludźmi bardzo ubogimi, nawet na tle biednej Zambii. Odległość od najbliższego miasta (220 km.) powoduje, że kontakt ze światem oraz transport czegokolwiek jest trudny i kosztowny. Żyją z rolnictwa i rybołówstwa, ale jest to w dużej większości przeznaczane tylko do własnego spożycia, nie na sprzedaż." (http://wojtek.projekty.pl/chingombe/)

Dla ciekawych dodam że nie rosną tu cytrusy, bo małpy je zjadają oraz nie hoduje się tu zwierząt ze względu na występującą, bardzo niebezpieczną muchę tse tse.
Małpy już widziałam, muchy nie mam zamiaru oglądać:)

Trudno stąd wyjechać....nie tylko dlatego, że transport jest wtedy kiedy ktoś jedzie do miasta (najbliższe ok 9h jazdy autem) ale też dlatego, że można sie tu ukryć przed swoimi demonami, smutkami, cywilizacją - nie ma sieci komórkowej ale jest internet i to prosto z Włoch:) Przede wszystkim jest tu dużo spokoju, ciszy i uśmiechów wkoło.
Więcej jak tylko znajdę czas by usiąść przed kompem, chociaż przyznam szczerze że wcale nie mam ochoty.
Tak więc czekajcie cierpliwie na opowieści z serii "Buszując po Zambii".