środa, 23 grudnia 2009

Orędzie na Święta Bożego Narodzenia


Kochani,
Jak piszecie o śniegu, mrozie dopiero uświadamiam sobie, że to grudzień. Pewnie pomyślicie teraz, że zachowuję się jak bym była w Afryce od 15 lat i nie pamiętała już polskich zim!!!! Naprawdę można tu zapomnieć o śniegu
Wszyscy mi piszą, że to pewnie będą smutne święta, bo z dala od rodziny, kraju…Ja jednak mam nadzieję, że będą to święta wyjątkowe. Od wielu lat myślałam o misjach i w tym roku spełniło się moje wielkie pragnienie. Jestem w Afryce. Dowiedziałam się już, że nie ma tu kolacji wigilijnej, pasterki (jest Msza Święta wieczorna). W pokoju nie będzie stała choinka a ja nie usiądę do kolacji z moją rodziną. Będę jednak z ludźmi, do których Bóg mnie posłał. Cały czas pytam, czemu Afryka? Przecież chciałam do Albanii! Myślę, że przeżywając Boże Narodzenie w państwie, gdzie każdego dnia rodzą się setki, tysiące małych, brązowych (po urodzeniu podobno różowych) słodasków, gdzie na każdym kroku spotykasz radosne uśmiechy, gdzie nie przejdziesz 1m żeby Cię ktoś nie złapał za rękę, znajdę odpowiedź. Zazwyczaj wyrzeczenia sprawiają ból, przykrość, smutek. Myślę jednak, że moje wyrzeczenie się Świąt z rodziną w Polsce nauczy mnie jak kochać wielką miłością. „Bo gdy chodzi o kochanie wielką miłością, nie liczy się to, jak wiele dajemy, ale jak wiele miłości wkładamy w dawanie” (M. Teresa).
Najprawdopodobniej są to moje pierwsze i ostatnie święta w Afryce. Będę je ofiarować właśnie za Was, tych co zostawiłam w Polsce by potrafili zrozumieć moje decyzje, by potrafili dawać siebie innym, by dzielili się radością z tymi, którzy jej nie mają. Przecież to tak niewiele.
„Nie bójcie się! Oto zwiastuję Wam radość wielką…narodził się wam Zbawiciel”. Dla mnie najważniejsze jest nie to, gdzie czy z kim spędzam święta tylko odnalezienie wielkiej RADOŚCI w moim sercu w tych dniach, którą zgubiłam gdzieś w Polsce i dzielenie się nią z tymi, których Bóg postawił w tym czasie na mojej drodze (może uda mi się wyczarować, choć mały uśmiech na twarzach naszych fatherów – Smutasów za płotem).
Analizując wydarzenia z mojego życia uświadomiłam sobie jak wielką wiarę i ufność mam do Boga. Za każdym razem, kiedy mnie sprawdzał, czasem bardzo boleśnie, potrafiłam powiedzieć tak. Zdałam sobie jednak też sprawę jak mało czasu, uwagi Mu poświęcałam. Dałam Mu swoje ręce, ale chyba nie do końca oddałam Mu swoje serce. Zawsze czekałam, aż zapyta mnie wcześniej o moje zdanie. Teraz pozwalam Mu się posługiwać mną bez wcześniejszego pytania czy może.
Na ten nadchodzący czas wielkiej Radości życzę Wam byście oddawali się Bogu bez pytania was o zdanie, byście w swoich sercach odnajdywali wielką wiarę i ufność w Opatrzność Bożą, byście potrafili przyjąć w dniu Bożego Narodzenia Chrystusa, który przychodzi maleńki, bezradny i spragniony wielkiej miłości. Oddajcie Mu nie tylko wasze ręce, ale też i wasze serca.

PS. Od kiedy jestem w Zambii dostaję ciągle jakieś prezenty z Polski w postaci: Spodziewamy się dziecka!!!
Ostatnio dostałam kolejnego i proszę przystopujcie, bo jak wrócę populacja Polski wzrośnie o połowę. Tak bardzo cieszy mnie wiadomość o każdym kolejnym nowym życiu wśród moich znajomych. Chyba zmienię preferencje i zostanę świętą nie od umęczonych nauką, ale od stanu błogosławionego.
Pamiętajcie o mnie przy stole wigilijnym i wypijcie w mojej intencji filiżankę barszczyku!!!!!!

Święta



„Jezus zawsze przychodzi na świat przez człowieka. Kiedy spotykamy się z Bogiem, to po to, aby wprowadzić Jezusa w swoje życie i podać Go ludziom”.

To już jutro!!!! Nie mogę się doczekać. Uwielbiam święta Bożego Narodzenia. Jeszcze rok temu, nie byłam pewna, przekonana czy spędzę je w Polsce, czy gdzieś na misjach, a już na pewno nie spodziewałam się ich w Afryce.
Ach… Od dwóch dni słucham kolęd, które dostałam z Olsztyna. Moja szopka na ścianie przygotowana, serce też już czeka, chociaż z tym drugim nie było tak łatwo. Trzeba było powalczyć trochę, ale gdyby było zbyt łatwo, nie byłoby wielkiej radości. Im większe trudy, tym większa radość.
Prezenty już popakowane. Wczoraj z siostrą Zofią zrobiłyśmy ostatnie zakupy. Wypadało oczywiście zakupić nową bluzeczkę na święta, kolor odpowiedni do moich nowych turkusowych kolczyków. Tym bardziej, że do portfela wpadło niespodziewanie trochę kwacza.
Pozostało przygotowanie ciasta i pierogów z kapustą i grzybami. Kolejny sprawdzian!!! W obu będzie debiut. Trzeba by jeszcze zajrzeć do brata Stefana i wybadać, co piecze na święta. Mam nadzieję, że będzie szare ciasto, które wychodzi Mu wspaniale, prawie jak mojej babci.
Jutro czeka mnie jeszcze przygotowanie z siostrą Zosią kaplicy. Po południu dzieciaki z parafii będą przedstawiały jasełka, więc pewnie zajrzę do nich a wieczorem, 19:00 - Pasterka.
Trzeba jeszcze wysłać ostatnie maile by w święta komputer mógł odpocząć.
Wszystko zgodnie z planem, tylko nadal nie ma śniegu…
Wczoraj za to dostałam dwa prezenty prosto z niebios. Bóg to wielki Artysta, nigdy nie widziałam czegoś równie pięknego.
Zamknijcie oczy i wyobraźcie sobie wielkie, kłębiaste biało - szare chmury na styku nieba z ziemią. Z tych wielkich baranów wynurza się przepiękny kawałek szerokiej, jakże kolorowej tęczy. Tęcza ma swój początek, ale nie ma końca. Jakby Artysta zastanawiał się, Jakich kolorów jeszcze użyć? Gdzie zrobić koniec tej kawalkadzie odcieni?
Wieczorem inny kaprys…Zachodzące słońce. Wokół szaro, lekko sączy się deszcz a na Zachodzie – cud natury. Niebo mieni się kolorami, których w Polsce zobaczyć chyba nie można. Schowane za chmurami Słońce maluje swoimi promieniami przestrzeń przed sobą to na różowo, w lekkim pomarańczu, trochę czerwieni ceglastej i jakże piękny turkus do koła. Widać siłę w tej żółtej, rozpalonej żarem gwieździe. Próbuje przedrzeć się przez ogromne biało-szare obłoki swoimi promieniami. Co jakiś kawałek znajduje miejsce, by przebić je dalej, przed siebie. Promienie, którym udało się wydostać na zewnątrz tworzą jak by świetlisty pas startowy. Wielkie, długie, jasne smugi padają na Ziemię, by zachwycać, cieszyć, zastanawiać.
Tego chyba nie można sobie wyobrazić, to trzeba zobaczyć.
Myślę, że niebo też przygotowuje się na nadejście Wielkiej Miłości w Małym Dzieciątku!
No cóż Kochani, to ostatnie słowa przed świętami. Pewnie wszyscy już siedzicie w domkach, pieczecie serniki (oj, tego chyba będzie mi brakować), makowce, smażycie rybki i obieracie buraczki na barszczyk.
Moje święta będą inne, będą wyjątkowe, będą w Afryce.

Kasik


Radosnych Świąt!!!! Przede wszystkim radosnych!!!!
PS. Na zdjęciu mój wystrój świąteczny i dwa „małe” grzybki świąteczne.

poniedziałek, 21 grudnia 2009

Mały brązowy kartonik


10:00 Jest jakaś przesyłka do odebrania. Po lunchu pojedziemy na pocztę, bo musisz się stawić osobiście – powiedziała dziś siostra Zofia.
- Ciekawe od kogo, pewnie z domu dotarła, zamyśliłam się z uśmiechem na twarzy.

14:54 – odbiór paczki wiąże się z wypełnieniem protokołu. Kiedy urzędnik mi go podał zaśmiałam się „I need 2 days” chyba nie zrozumiał żartu bo jego mina była nadal bardzo poważna. Mały brązowy kartonik. Sprawdzam nadawcę? Ks. Piotr Boziński. Pierwsze zaskoczenie: prosiłam o przesłanie mi do Mansy ks. Piotra, jak on się zmieścił w taki mały kartonik? Drugie zaskoczenie: ktoś z Olsztyna pisał mi ostatnio, że paczka pewnie dojdzie na Wielkanoc, a tu proszę jest pierwsza!!!!
15:00 – paczka i ja w samochodzie. Otworzyć czy nie, może poczekam jak wrócimy. Siedzę w samochodzie i czekam na siostrę załatwiającą sprawy samochodu. W międzyczasie piszę smsa do Bozika, że paczuszka trafiła do Mansy. Po odmówieniu Koronki nie wytrzymałam. Pod pretekstem sprawdzenia czy paczka nie była otwierana i przeszukiwana wzięłam się za jej penetrację. Po zerwaniu 10 warstw taśmy (no może przesadziłam), panono (powoli) odchylam wieczko.
Nie będę opisywała całej radości, co chwila moja ręka sięgała do kartonika i wyczarowywała kolejne niespodzianki. Jak by kartonik nie miał dna!!! Po powrocie do domu jeszcze raz odtworzyłam rytuał otwierania przesyłki, tym razem bez zrywania taśm.
No dobra, od czego zacząć. Dziękuję za pamięć. Wszystkim!!! Najpierw przedstawię swoje żale a potem radości. Niestety nie udało mi się znaleźć Bozika w środku. Mam, zatem podejrzenia, że paczka jednak była przeszukiwana i nie przeszedł On przez cło. Mam tylko nadzieję, że odesłali Go na Gutkowo.
Dostałam kolejny opłatek. Mam go teraz tyle, że mogę zostać tu jeszcze z 5 lat. Ufam, że nie ma w tym żadnych tego rodzaju podtekstów.
Teraz radości. Dziś myślałam o tym, by sprawić sobie nową torebkę i co? Mikołaj się postarał. Mam piękną pomarańczową torebkę, o jakiej marzyłam, od Martynki.
Pomyślałam też dziś o tym, że przydałyby się jakieś nowe książki, bo czasu ostatnio dużo a w biblioteczce już kończą się bestsellery. Mikołaj też chyba to słyszał, bo podrzucił mi dwie, myślę, że ciekawe pozycje. Jedną co prawda się przeraziłam po przeczytaniu tytułu. Zaczęłam się zastanawiać, czy chcecie mnie tu w habit ubrać, ale po przeczytaniu skrótu na okładce uspokoiłam się. Druga o miłości. Jak się z nią zapoznam to będę kochać wszystko co się rusza, ma nogi i ręce i uśmiecha się do mnie. Dziękuję dziewczęta za czytadła.
Kolczyki są cudowne no i w moim kolorze. Na Wielkanoc poroszę bransoletkę do kompletu. Właśnie rozglądałam się za jakimiś nowymi Będą pasowały do mojej turkusowej spódnicy, która mam nadzieję dojdzie w paczce.
Coś na ząbek. Polski rosołek instant. Odłożyłam go na obiad świąteczny:) Herbatka „Serce Matki” Agatko, chyba kontaktowałaś się z o. Pawłem, który zauważył, że zachowuję się jak Matka Polka, bo martwię się o wszystko i wszystkich. No cóż, moje serce jest otwarte dla wszystkich. Jeszcze nie próbowałam, ale pięknie pachnie!!!!! Dziękuję też za piękną kartkę od Rodzinki. Chociaż nie ukrywam, że zrobiliście mi jeszcze lepszy prezent ostatnim mailem. Weronika dzięki za życzenia, jak tylko wrócę do oratorium pokażę dzieciakom kartkę od Ciebie i przetłumaczę im na bemba
Milenko, nawet nie wiesz jak chciałam mieć chwyty do kolęd. Mam już niewiele czasu i widzę, że większość jest z tych co znam, więc może uda mi się zagrać coś w święta. Gratuluję magistra.
Aniu dziękuję za melisę, przyda się, białe piórko…I tylko wiesz co, z tą żabką jest chyba coś nie tak. Całuje i całuję i nic…Ciągle zielona i uśmiechnięta…Napisałaś, że może coś z tego będzie, ale ja nie wiem co…
A Mała Tereska też dotarła. Jeszcze trochę i będę miała chyba wszystkie obrazki, na jakich ją nadrukowano
I te wszystkie życzenia, liściki…Świadczą tylko o tym, jak bardzo pamiętacie o mnie i tęsknicie. Zastanawiam się czy po 10 latach też ktoś wysyła paczki do misjonarzy?
Mam nadzieję, że o nikim nie zapomniałam. Moje serce oszalało z radości i chciałabym uściskać każdego z osobna. Pamiętam o was w mojej modlitwie…
DZIĘKUJĘ!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!

sobota, 19 grudnia 2009

Afryka od kuchni



Tym razem spojrzymy na Afrykę od strony kuchni. Zapraszam Was do restauracji, najlepszej w Mansie. Głównym kucharzem jest baJesiee, prosta kobieta ze wsi, która od kilku lat pracuje u naszych sióstr. Nasze Menu ma swój schemat i bardzo łatwo przewidzieć, co będzie danego dnia.

Poniedziałek: podstawa to jajka

Wtorek: mięso

Środa: fasola

Czwartek: mięso czy makaron

Piątek: ryba

Weekend: gotujemy same chyba, że wypada jakieś święto. Wtedy jemy kurczaka albo lazzanię, zależy, która siostra gotuje i na co ma apetytJ

Codziennie na obiad mamy ubwali czyli tzw. nshimę. Jest to taka trochę nasza kasza-manna przygotowana z mąki kukurydzianej, prosa. Nshima jest podstawą kuchni każdego Afrykańczyka w Zambii. Dla ludzi z wioski jest to główny i czasem jedyny posiłek w ciągu dnia. Można ją wzbogacić mąką z kasawy. Jak kultura podpowiada nshimę należy jeść rękoma. Urywa się kawałek potrawy i gniecie w ręku w efekcie wkładając do buzi okrągły kawałek szarego ciasta. Można ją przygotować na dwa sposoby: soft – wersja dla kobiet i musungu, delikatna, niezbyt twarda, i hard – mocna, gęsta, czasem twarda „jak kamień” dla mężczyzn, szybciej zapycha żołądek. Nasi pracownicy każdego dnia z wielkim apetytem siadają w insace by po umyciu rąk formować nshimowe kulki i zapychać nią swoje żołądki. Oczywiście do nshimy jest jakiś dodatek.

Co? Przełożoną w naszym konwencie jest Filipinka, zatem codziennością jest ryż. Teraz, kiedy siostra Celeste (przełożona) jest na urlopie czasem ryż zastępują ziemniaki (najbardziej lubię w postaci piure) lub makaron z sosem (tak trochę po włosku). Nasza kuchnia jest, zatem wielokulturowa.

Mięso. Wcześniej pisałam, że nie ma święta bez kurczaka. W tygodniu raczej nie jest on przyrządzany. Mamy za to wołowinę czy coś z mięsa wieprzowego, mielonego, bo nie jest ono aż takie drogie. Czasem trafi się jakaś kiełbaska podsmażana albo bekon.

Na szczęście nie jadamy bardzo popularnych tutaj ifishimu czyli cartepillars. Są to tłuściutkie dżdżownice zbierane z liści drzew, suszone i następnie przyrządzane na patelni czy gotowane. Miałam okazję jeść je w Polsce i nie mam oporów żeby je przełknąć, ale do mojego zestawu smakołyków nie należą. Tym bardziej, że gdy wkładasz je do buzi one patrzą na ciebie swoimi okrągłymi oczami.

Z rozmów z dzieciakami i nasza kucharką wywnioskowałam, że można jeść też ptaki, ale nie wszystkie. Nie jada się tych, które żywią się padliną, jedzą węże. Zazwyczaj duże, drapieżne. Mam nadzieję, że nie chodzi o te straszne kruki, które chodzą po naszym podwórku i kraczą.

Ryby: Ryby są najczęściej łowione w pobliskich stawach, jeziorach i suszone. Jest to najprostszy sposób przetrzymywania ich w miejscowych chatach, pozbawionych lodówek, prądu. Bardzo często sprzedawane są one potem przy drodze. Po przyrządzeniu mają swój specyficzny zapach i smak. W shopricie („super market”) można kupić też mrożone. Ciekawy jest tu sposób dzielenia ryby. W Polsce odcina się głowę, tutaj zazwyczaj głowa i kawałek za nią stanowi jedną z porcji.

Kapenta – małe suszone rybki o długości ok. 2, 3 cm – takie trochę nasze szprotki. Jest to narybek wyławiany w jeziorach specjalnymi drobnookimi sieciami i suszony na słońcu a następnie przyrządzany na patelni z pomidorami i z cebulką. Rybki te je się w całości, ze szkieletem i wszystkimi częściami ciała, gdyż ze względu na wielkość niemożliwe jest ich czyszczenie. Ograniczamy się tu jedynie do umycia ich i wyrzucenia zbędnych śmieci. Pomimo nieprzyjemnego zapachu, podczas ich przyrządzania i specyficznego smaku bardzo lubię te małe rybki.

Warzywa: Czasem mam wrażenie, że można jeść tu wszystkie liście, jakie spotykamy w naszym ogrodzie. Zazwyczaj do obiadu podawane są one z dodatkiem pomidorów i cebuli. Niestety nie nauczyłam się jeszcze rozpoznawać po ugotowaniu czy są to młode listki: słodkich ziemniaków, fasoli, rzepy, szpinaku, dyni…Moim ulubionym daniem w kolorze zielonym jest kacesha. Jest to roślina przyrządzana z orzeszkami ziemnymi. Uwielbiam ten sos i mogłabym jeść go codziennie.

Kasawa- maniok – krzew, można jeść młode liście tzw. katapa i biały, twardy korzeń, czasem osiągający długość pół metra. Można go usmażyć, ugotować lub zmielić na mąkę o przygotować z niej ubwali. Dzieciaki z oratorium często przynoszą ją sobie i po oberwaniu łupiny, przypominającej korę drzewa przegryzają biały twardy miąższ w międzyczasie.

Kasawa jest uprawiana w porze deszczowej

W porze deszczowej Zambijczycy uprawiają też orzeszki ziemne. Są one dodawane do warzyw, prażone. Przyrządzając potrawy z ich dodatkiem nie trzeba oleju, gdyż same w sobie mają ten tłuszcz.

W Zambii spotykamy znane nam w Polsce warzywa jak: kapusta, pomidory, ogórki, fasolka szparagowa, papryka, dynia, buraczki. Kiedy się zajrzy do ogrodu u fatherów można nawet uskubać troszkę koperku czy pojeść liście szczawiu wyhodowane z nasion przywiezionych z Polski.

Moje umiejętności kulinarne w specjalności: Afryka póki, co ograniczają się do przyrządzenia nshimy, kaceshy, wszelkiego rodzaju liści, bananów i jedzenia dla psów. Myślę, że dużo już mi nie zostało do nauki, bo kuchnia jest tu bardzo uboga. W planach jest jeszcze opanowanie umiejętności przygotowania kapusty z orzeszkami, słodkich ziemniaków, coś z awokado i małych latających robaczków, które podobno smakują jak skwarki.

Przedstawiłam tylko te potrawy, które jada się u nas, w konwencie. Aż strach pomyśleć, co jedzą Afrykańczycy mieszkający w buszu?

PS. Przez ostatnie 5 dni byłam sama w konwencie. Zostałam mianowana Matką Przełożoną, ale co z tego jak nie było kim dyrygować.:) Bardzo dobrze dogadywaliśmy się z pracownikami, baJesiee nauczyła mnie gotować, baKunda ściął trawę przy przedszkolu i udzielił mi rad, co do mojego ogrodu a ja w zamian przygotowałam ciasto i placki ziemniaczane. Chyba dobrze sobie radziłam przez ten czas, psy żyją, kot się znalazł a mój ogród wypiękniał – mamuś byłabyś dumna z niego. Fathery wracają dzisiaj, siostry jutro, więc nie będzie już tak cicho…

W piątek spotkała mnie bardzo śmieszna sytuacja. Robiłam coś w pokoju, gdy nagle rozległo się „odi” (jest to pytanie czy można wejść?). Głos męski, nieznajomy, ale krzyczę „kalibu” i pędzę do drzwi. W połowie pokoju zatrzymałam się i zgłupiałam na widok „białego człowieka”. Tak, tak jak się mieszka wkoło z Afrykańczykami i nie patrzy za często w lusterko człowiek głupieje jak widzi białego. Pięć minut zajęło mi rozpoznawanie gościa. Pierwsze dwie minuty zastanawiałam się, w jakim języku się odezwać a następne trzy skąd ja go znam? Na szczęście ks. Piotr z Lufubu pierwszy odezwał się po Polsku a mnie otworzyły się wszystkie klapki. Przynajmniej w piątek miałam, komu gotować i z kim jeść.

Kolejne dzieciątko w drodze – niesamowite. Tak bardzo cieszą mnie takie wiadomości!!!! Jak tak dalej pójdzie to prośby w moich modlitwach o szczęśliwe porody zamienia się w litanie…

- Dla Karolci o szczęśliwy poród …

- Dla Ani o szczęśliwy poród…

- Dla Dorotki o szczęśliwy poród…

- Dzięki za Mariolki szczęśliwy poród…GRATULACJE, kolejny Sargalski na świecie!!! Hip hip hura!!!!

PS. Kaczka zdechła. Chłopaki ja oprawili dla psów. Gdyby ja zakopać istnieje niebezpieczeństwo, ze ją odkopią i zjedzą.

wtorek, 15 grudnia 2009

Rekolekcje


Właśnie zakończyłam prawie 5-dniowe rekolekcje prowadzone przez werbistę, Polaka, ojca Pawła. Tematem rekolekcji było „Jak nie zostać żoną Afrykańczyka?”. Muszę stwierdzić, że solidnie przygotowany ojciec Paweł potrafi przekonać. Pierwszy dzień związany był z tematem miłości. Należało tu zwrócić uwagę na różnicę pomiędzy zauroczeniem i zakochaniem.

Ostateczny wniosek: Miłość zaczyna się wtedy, kiedy kończy się zakochanie.

Sobota poświęcona była zajęciom praktycznym. Uczestniczyliśmy w typowym ślubie afrykańskim katolików. Moim zadaniem było przyglądanie się i uważne słuchanie słów przysięgi małżeńskiej, a następnie obserwowanie twarzy państwa młodych.

Wniosek: Radością nie tryskali, Pan młody wyglądał okropnie w białym garniturze, słowa przysięgi i tak pewnie nie będą wykorzystane w życiu, w ewentualnym moim przypadku musiałabym składać przysięgę w języku angielskim lub bemba, no chyba, że narzeczony nauczyłby się polskiego. Sobotni i niedzielny spacer miał uświadomić mi moje ewentualne przyszłe życie żony Afrykańczyka. Przez prawie dwie godziny każdego dnia obserwowałam codzienność afrykańskiej kobiety.

Wnioski: Będę musiała wykonywać wszystkie roboty domowe, nosić dzieci na plecach i jednocześnie uprawiać ogródek, zaakceptować zdrady małżeńskie i współżycie w czasie, kiedy chce się mojemu mężowi, po 40 - witanie z uśmiechem codziennie pijanego męża i udawanie, że jestem super szczęśliwa. No i najważniejsze urodzić jakieś 5,6 dzieci.

Poniedziałek poza adoracją komputera, o której pisałam wcześniej był dniem milczenia i refleksji, głównie przez padający deszcz. Wieczoru nie będę opisywać, bo był bardzo miły ze względu na: nieporuszenie tematu przewodniego, kolację przy świecach spowodowaną brakiem prądu, szynkę wędzoną własnej produkcji i zakończył się pokazem rozświetlonego błyskawicami nieba.

Wtorek jak to na zakończenie odbyła się agapa z ciastem jabłkowym w roli głównej i podsumowanie rekolekcji.

Wniosek ostateczny: Nie wszystko słodkie, co brązowe.

Właśnie wsadziłam a właściwie wepchnęłam o. Pawła do PKSu, pomachałam na pożegnanie i ucieszona, że nie będzie mi już marudził i przedstawiał ewentualnego przyszłego życia w Afryce odjechałam z siostrą Zosią.

Wniosek: I tak dalej będę się zakochiwać w uśmiechu Afrykańczyków.:)

Wiadomość do SOMu: Księże Romanie, jeżeli jakaś wolontariuszka będzie miała problem i zakocha się w Afrykańczyku polecam o. Pawła i skuteczne rekolekcje z serii „Jak nie zostać żoną Afrykańczyka?”.

A tak poważnie, dziękuję ojcu Pawłowi za bardzo miły czas w Mansie, cenne rady misyjne i zmywanie naczyń. W Kabwe ja zmywamJ

poniedziałek, 14 grudnia 2009

Adoracja...




Cisza i spokój. Grupa Anglikanów wyjechała, ministranci wrócili do swoich parafii i z podwórka dobiega tylko świergot ptaków. Nawet mój pushi nie pokazuje się na dworzu, pewnie gdzieś lata po wsi i zbiera kolejne kleszcze. Ojcowie pewnie już w Lusace, siostry przygotowują się do wyjazdu a ja nie mogę uwierzyć, że jeszcze 10 dni i święta. Dziwnie jest przygotowywać się do Bożego Narodzenia w temperaturze 30 stopni. No i jeszcze nie byłam nigdy chyba tak opalona w grudniu. Właściwie to można by powiedzieć, spalona! I to przez własną głupotę. Niby wiem jak ochronić się przed chorobami tropikalnymi a spacerując po Mansie w samo południe nie wzięłam żadnego parasola czy kapelusza. Chusteczka na głowie niestety nie wystarczyła, choć pewnie spowodowała troszkę mniejszy ból głowy. Jest jednak jedna zaleta tego wszystkiego, teraz nikt już nie może nazywać mnie musungu!!! Wyglądam raczej jak Indianiec - Czerwona Twarz.

Polski weekend. Bardzo często uśmiecham się na myśl, że w Mansie jest tyle Polaków. Fathery wyprawili swojego brata Marka z Malawi na wakacje, zatem w domu zostało 3 Polaków, u nas siostra Zosia, ja i nasz gość Polak (z OlsztynaJ) – o. Paweł. Pewnie nie często się zdarza, że na Mszy Świętej w Afryce można zobaczyć w tym samym czasie 5 Polaków. Prawdziwa polska inwazja.

W piątek razem z o. Pawłem pożegnaliśmy dzieciaków z oratorium. Był to ich ostatni dzień. Nawet niebo tego dnia było smutne i płakało srebrnymi łzami. Sugerując się pogodą pomyślałam, że nikt nie przyjdzie tego dnia. Dzieci jednak kierując się sercem i głodnymi brzuszkami myśląc, że dostaną słodycze - przyszły. Nie mając żadnego wolnego pomieszczenia rozłożyliśmy się z kredkami i kartkami na mokrych schodach. Tego dnia każdy miał narysować coś, co sam wymyśli. Na jednym z rysunków znalazłam się nawet ja (w pozycji bardzo walczącej – cokolwiek to miało oznaczać). O. Paweł korzystał z okazji darmowych, praktycznych lekcji bemba wywołując czasem radosny śmiech a czasem zdziwienie dzieci.

W sobotę miałam okazję zobaczyć, pierwszy raz chyba, całą Mansa town. Wpakowaliśmy się z ojcem Pawłem na pakę samochodu siostry Zosi, wypakowaliśmy w centrum i ruszyliśmy na zwiedzanie. Zachodząc do katedry trafiliśmy na ślub. Pani młoda w białej sukni ślubnej, zakryta twarz, pan młody w białym garniturze. Ciekawe ile szczęścia i miłości w tym wszystkim? Ja ostatnio po wykładzie brata Stefana, na temat problemu zakochiwania się wolontariuszy na misjach, na razie nie mam zamiaru brać tu ślubu.:)

Penetrując miasto spotkaliśmy jednego z chłopaków z naszego „podwórka” – Braighta. Pomógł nam znaleźć stację PKSu i pospacerował z nami. Wycieczka zakończyła się obiadem w jednej z „restauracji” w Mansie, na który zaprosił nas o. Paweł. Ja z wielką rezerwą jadłam rybę przyrządzoną w miejscowym barze. Na szczęście żyję. Nie mogłam napatrzeć się na Braighta jedzącego kurczaka. Dla nas taki kurczak to codzienność, tu w Afryce kurczak kojarzy się z obiadem świątecznym, uroczystym. Wszyscy zgodnie stwierdziliśmy, że może to być Christmas Lunch. „Człeku ty uczyń znak pokoju karmiąc, choć jedno głodne dziecko”

Zmęczeni, ja spieczona słońcem, ale z pełnymi brzuchami wróciliśmy do domku na kawę. Popołudniu byliśmy umówieni na wycieczkę na skały z liderami. Z prawie godzinnym opóźnieniem i tylko jednym liderem, za to moim ulubionym Natanem wyruszyliśmy. Pomimo, że ciemne chmury pokrywały niebo postanowiliśmy wyruszyć. Zdążyliśmy tylko dojść do rzeczki i zaczęło padać. Oczywiście wybraliśmy się bez parasoli. Przesiedzieliśmy, zatem jakąś godzinkę w insace popijając coca colę. Wracając z nieba sączył się kapuśniaczek, drogi zabłocone. Tego dnia doświadczyłam dwóch sezonów Czarnej Afryki – gorącego słońca i kojącego, życiodajnego deszczu.

Niedziela upłynęła na leniuchowaniu i krótkim spacerku na wieś ze względu na padający deszcz. O. Paweł przy każdej okazji, napotkanym dziecku, dorosłym Afrykańczyku ćwiczył bemba i dawał mi lekcje kultury afrykańskiej. Wieczorem telefon z domu, gołąbki i kolacja u fatherów.

Poniedziałek to dzień adoracji przed najświętszym…komputerem. Mamy tu w Mansie niezły problem z wirusami. Przydałby się tu Daniel na tydzień, choć nie wiem na jak długo by to starczyło. Jakoś nie mogę przetłumaczyć „czarnym” siostrom, że przenoszenie danych z komputera na komputer wiąże się z przenoszeniem wirusów. Tym bardziej, że ze szkolnego korzystają też nauczyciele. Próbowaliśmy uaktualnić bazę wirusów, co szło iście afrykańsko wolno. Mieliśmy dyżury: siostra Zofia, o. Paweł i ja. Za każdym razem, kiedy ZESCO wyłączał prąd trzeba było zacząć od nowa.

Teraz wkoło trzaskają pioruny, w szyby walą ciężkie krople deszczu a ja piszę do Was.

Pamiętam o Was, tęsknię.

baKasia

PS. Paczka z Olsztyna dotarła. Dziękuję rodzicom o. Pawła za pamięć i moim kochanym Terezjankom za opłatek. Pamiętam o Was w modlitwie. Doszły do mnie wieści, że moja kolejna koleżanka spodziewa się dziecka. Tylko się cieszyć i gratulować. I pomyśleć, że przed wyjazdem życzyłam im dzieckaJ Moje misje są coraz bardziej urodzajne. Swoją drogą czekam na wieści czy Pawełek ma już brata.

czwartek, 10 grudnia 2009

"Serce Trzech Światów"

Na szafce nocnej, zaraz przy łóżku stoi kartka, niby taka zwyczajna, zrobiona w Polsce, przez zupełnie zwyczajną osobę, Martynkę. Nie trzeba jej wcale otwierać i czytać słów, jakie zawiera. Wystarczy spojrzeć na nią i już robi się na sercu ciepło. Na tej małej pomarańczowej kartce jest cały świat. Są kontury kontynentów. Co jeszcze? Trzy flagi. Jedna z nich znana od dawna. Jest ona umieszczona na krawędzi konturu Europy, zaraz obok jest pustka – to morze, Bałtyk. Kolor czerwony i biały, barwy polskie. Po drugiej stronie druga flaga, też osadzona na konturach Europy, też nad morzem. Ta jest koloru czerwonego a pośrodku niej króluje orzeł dwugłowy. Albania…, kraj bunkrów, osłów i mercedesów, kraj życzliwości. Jeszcze niżej, gdzieś w głębi lądu afrykańskiego ostatnia z flag. Zielona, w rogu paski w trzech kolorach (czerwony, czarny i pomarańczowy). I orzeł z rozłożonymi skrzydłami, jakby obejmował całe państwo, jak by chciał je ochronić przed czymś. Zambia. Trzy kraje, trzy zupełnie inne światy, trzy odmienne rzeczywistości, trzy bliskie sercu miejsca.

Kartka zdaje się być mapą skarbów, flagi to punkty orientacyjne, w których zostały schowane pewne perły. Razem zebrane tworzą piękny klejnot. Jeśli zatem chcesz znaleźć ten klejnot, moje serce, musisz zostawić wszystko, wyruszyć do tych trzech miejsc, spotkać tych ludzi, których ja spotkałam, musisz uronić tyle łez ile ja wylałam i doświadczyć tyle radości ile mi było dane jej mieć. Czy jestem „ambasadorem” Trzech Światów? Czy trzeba przemierzyć cały świat w poszukiwaniu z jednej strony smutku, biedy, brudu a drugiej radości, przyjaźni, wdzięczności? Czy konieczne jest zostawić wszystko, co mam by szukać tej jedynej, właściwej drogi? Im więcej widzę, im więcej poznaję, walczę o moją drogę tym bardziej zastanawiam się gdzie jest mój dom? Wiadomości z Polski – Kochamy Cię bardzo, Bardzo nam Pani brakuje, mail z Albanii - i przy okazji malowania góry wkroczymy do Twojego pokoju, czy masz w związku z tym jakieś preferencje kolorystyczne, ciągłe pytania w Afryce – Jak długo tu będziesz? Potrzebujemy Twojej pomocy.

Jak więc poskładać serce słysząc to wszystko? Jak wyprostować swoją ścieżkę i wejść na tą właściwą?

Adwent, czas oczekiwania. Chyba dobry czas na stawianie sobie pytań. Nie potrzebne są rekolekcje, wystarczy zapytać i milczeć i słuchać. Uwierzyć i zaufać. Poddać się Opatrzności Bożej.

„Tym jednym, czego żąda ode mnie Jezus, jest to, abym zdała się na Niego; abym tylko w Nim złożyła całą ufność; abym oddała Mu się bez zastrzeżeń” (Matka Teresa).

Tylko czy starczy odwagi, czy starczy pokory i kredytu zaufania?!!! Ciągle jeszcze mówię „Panie Boże – Tak, ale…”

PS. W środę mieliśmy pogrzeb katechisty. Był bardzo zasłużony dla naszej parafii, działał w niej od samego początku. Pamiętam go bardzo radosnego na jubileuszu parafii, widać było, że oddał jej całe serce. Rodzina przyszła do proboszcza żeby wyprawił cały pogrzeb. Teraz, jak tradycja każe cała rodzina zjechała się do wdowy i siedzi czekając na jedzenie. Ciekawe, że w tradycji afrykańskiej dawniej było, że każdy, kto przyjeżdżał na pogrzeb przywoził jakieś jedzenie, w dzisiejszych czasach wszyscy czekają aż rodzina zmarłego ich nakarmi. Wszystko nie jest takie proste, bo ludzi cała masa i siedzą kilka dni, a jedyny członek rodziny utrzymujący ją nie żyje. Skąd tu brać jedzenie?

Siostry zakupiły trochę mąki, oleju, ryb chcąc pomóc rodzinie.

Tradycja tradycją a zwyczaje trzeba zmieniać do otaczających nas warunkówJ

Niby już wakacje, Ewa w podróży, a czasu jakoś brakuje na wszystko. Wkoło hałas, dość duża grupa anglikanów ma kilkudniowe spotkanie w holu salezjanów, za płotem w szkolnym holu ministranci szaleją. Dzieciaki są smutne, że już w piątek ostatni dzień oratorium. Ja już mam coraz mniej cierpliwości do ich niegrzecznych zachowań! A śniegu jak nie było tak nie ma!!!

Łukasik farby akrylowe - dostaniesz je na pewno w Joko, naprzeciw ratusza. Najlepiej małe, i kilkanaście kolorów -są w jednym opakowaniu i jak by była to oddzielna tubka czarnego dodatkowo.

sobota, 5 grudnia 2009

Wakacje...


Właśnie wczoraj rozpoczęliśmy wakacje. System edukacji jest tu bardzo dziwny. Rok szkolny podzielony jest na 3 semestry. Styczeń, luty i marzec to pierwszy semestr, potem mamy miesiąc wakacji, następny semestr to maj, czerwiec, lipiec i znów wakacje miesięczne i ostatni wrzesień, październik, listopad – w grudniu odpoczynek. Na zakończenie każdego semestru klasy 8 i 9 piszą egzaminy. Straszny czas, przez dwa tygodnie, każdego dnia egzamin z poszczególnych przedmiotów. Młodsze klasy zazwyczaj nie chodzą w tym czasie do szkoły, żeby nie przeszkadzać piszącym, tak, więc sumując, co niektórzy mają kolejne 6 tygodni wolnego. Już widzę jak nasi uczniowie i nauczyciele porzucają polskie szkoły i przyjeżdżają do Zambii. Dlatego i ja zostawiłam swoją pracę w Polsce i poważnie zastanawiam się czy wrócić. W sumie taki nauczyciel tutaj ma niezłe wakacje przez cały rok. Nikt się za bardzo nie przejmuje jak nauczyć, nie ma żadnego mierzenia jakości, pisania planów miesięcznych, sprawozdań. Szkolenia jak są to za drogie by w nich uczestniczyć. Jedyny minus to brak trzynastek i zasiłku na wypoczynek, jednak jak się nic nie robi to co tu za wiele wymagać nie można.
W czwartek w przedszkolu Słodaski oglądały bajki. Bardzo żywo reagowały na Reksia. Miałam okazję przypomnieć sobie lata dzieciństwa, kiedy to wieczorami siadałam z bratem przed telewizorem czekając na dobranockę. Po śniadaniu wszyscy przyszliśmy pod figurkę Maryi i podziękowaliśmy za cały rok. W tym dniu dziękowaliśmy szczególnie siostrze Morze, która nas opuszcza, wraca do South Africa. Wszystkie małe rączki przygotowały z pomocą wolontariuszek i nauczycielek specjalne laurki. Do domu przedszkolaki zabrały ciasteczka, zakupione z programu Adopcji.
W piątek rano pożegnałam dzieciaki, które przyszły z rodzicami odebrać raporty końcowe, ucałowałam mojego najlepszego przyjaciela Emanuela, który rano uciekł z domu (3 lata) i przyszedł sam do przedszkola. Jego mama dotarła jakieś pół godziny później, wcale niewystraszona, tylko lekko zdziwiona. Wzięłam numer od teacher Kasamby co by na jakąś kawę do niej wpaść i wychodząc zaśpiewałam „Wakacje….” Co niektórym w Polsce pewnie teraz trochę smutno, bo to koniec roku niedługo to nad ocenami trzeba pomyśleć w przedszkolach przedstawienia, koncerty świąteczne.
Apropo koncertu, nasz wypadł bardzo spontanicznie. Wierszyki i piosenki bardzo ładnie, tańce po prostu super (byłam bardzo dumna zwłaszcza z mojej middle grup), ale jasełka – improwizacja. Główną rolę odgrywała teacher Presila, która pomimo wielokrotnych uwag siostry Mory stała dzielnie na scenie, ustawiając dzieciaki zupełnie inaczej niż na próbie. Wielkie wrażenie robiły stroje przygotowane przez naszą pracownię krawiecką, dodawały uroku. Szef nie zawiódł i był prąd przez cały czas. Rodzice też nie zawiedli i nagrodzili swoje małe brązowe mordki oklaskami. Oczywiście mój Emanuel odgrywał własny spektakl, wchodząc na scenę podczas jasełek i doprowadzając siostrę Morę do szaleństwa.
W szkole również uroczyste zakończenie i podziękowanie. Uczniowie przygotowali piosenki i wiersze. Z programu Adopcji zakupione zostały słodycze i wazelina dla wszystkich uczniów a na deser była tobwa – napój z mąki kukurydzianej, lekko słodki. Jest on bardzo pożywny dla ciągle głodnych brzuchów Afrykańczyków. Nauczyciele przygotowali małe pożegnanie dla sióstr Chisangi i Chandy, bo one też nas opuszczają. W nowym roku będziemy mieć dwie nowe siostry Zambijkę i Kongijkę.
Nie dla wszystkich jednak nastąpił już czas wolny. W skillsie (szkoła zawodowa, krawiecka) studenci w weekend mają ostatnie praktyczne egzaminy. Będą musieli uszyć koszulę z kołnierzykiem i 8 guzikami, plus dwie kieszenie. Tylko się nie wygadajcie, bo to tajny przeciek. Właśnie dziś z siostrą Zofią drukowałyśmy certyfikaty, tak więc powinno wszystkim pójść dobrze. W poniedziałek będą świętować zakończenie kursu i szykuje się mała potańcówka. Dostałam zlecenie fotograficzne.
Dzisiaj zorganizowałyśmy też oficjalne zakończenie w oratorium. Ewa wyjeżdża w niedzielę na wakacje, więc należało to zrobić przed jej wyjazdem, pomimo iż ja będę jeszcze chodzić przez tydzień do oratorium. Przygotowałyśmy konkursy z dużą ilością nagród i słodkie prezenciki. Siostra Zofia zaopatrzyła nas w ciasteczka i cukiereczki. Przeraziła nas tylko liczba dzieci, bo przygotowałyśmy 300 paczek i okazało się w trakcie, że to jakieś 50 za mało. Na szczęście było coś w zapasie i wszystkie dzieciaki odeszły radosne tego dnia, dziękując po dziesięć razy. Coraz lepiej układa się praca z nowymi liderami. Są bardzo pomocni, choć ciągle trzeba im zwracać uwagę na coś. No, ale w końcu dopiero się uczą. Ja pracuję nad punktualnością jednego z nich – Simona. Każdego dnia przychodzi punkt 14 i pokazuje mi na swoim zegarku, że jest idealnie w czas.
Wzięłam się też za przygotowywanie prezentów świątecznych. Postawiłam na coś od serca i maluję wszystkim jakieś postacie świętych. Bardzo tani prezent. Jak by ktoś wysyłał paczkę do mnie to ja poproszę w prezencie farby akrylowe w małych tubkach z dużą ilością kolorów, zwłaszcza czarny ma się już ku końcowi. Odwdzięczę się obrazkiem namalowanym w Afryce i oprawionym w liście bambusa
Pogoda zmienna. Do południa grzeje słońce, potem przychodzą ciężkie, ciemne chmury i zazwyczaj wtedy dostaję bólu głowy, bo ciśnienie gwałtownie spada a wieczorem lub popołudniu burze z deszczem.
Załączam zdjęcie mojego lubego dla ciekawskiego Gapcia, który się o nie ostatnio dopominał. Nie chcę też wypominać, ale w ostatnim mailu Iwonki do grupy MWDB Olsztyn okazało się, że ks. Bozik nie czyta mojego bloga, i nie zna adresu bloga. (FOCH!!!) Oj, zaczynam mieć wątpliwości czy mnie jeszcze pamięta

PS. Dla grupy olsztyńsko-albańskiej: Jolanda się zaręczyła, ks. Tomek pisał, że nie jest to miłość tylko naciski Lesha i Noniego i rozmawiali z nią z ks. Artanem żeby tak szybko i pochopnie nie podejmowała decyzji, tak więc możecie polecać w modlitwie.
PS. Wiadomość dla Dorotki, nic nie wiem o rozmiarach Afrykańskich i nie mam też porównania z polskimi. Jak mi się uda zrobię zdjęcie to pomożesz mi to sprawdzić Dziękuję za list, rozbawił mnie i wlał dużo radości do serduszka. Dżordż też pozdrawia, na razie był tylko w przedszkolu, jest smutny, chyba tęskni za Albanią!!!
To tyle na dziś.
Pa

poniedziałek, 30 listopada 2009

Niosąc Ziemię na barkach




Niedziela, kolejna nudna niedziela. Nie lubię niedziel w Mansie!!! Są takie schematyczne, nic się nie dzieje. Ileż można czytać, leżeć, śpiewać. Pozostaje jeszcze spacer po okolicy albo pójść do centrum pograć w coś. Każdego tygodnia jest tak samo. Rano Msza Święta, potem krótkie wylegiwanie się i czytanie, przygotowanie obiadu (jeśli moja kolej), leżenie i czytanie, oczekiwanie na wieczór. Kiedy tak siedzę i zastanawiam się jak uatrakcyjnić ten Boży dzień zauważam jak po wyschniętej od palącego słońca ziemi sawanny (naszego podwórkaJ) maszerowała równym krokiem brygada czarnych mrówek. Każda z nich miała miejsce w szeregu i każda pilnowała swojego miejsca. Czarny pochód sięgał kilku centymetrów. Z góry przypominało to trochę ruch uliczny. Każda kompania podążała swoją drogą, nie wchodząc na ścieżkę innej drużyny. Każdy z czarnych oficerów miał na swoich plecach maleńkie ziarenko pisaku. Maleńkie dla nas, dla niego niby cała Ziemia na barkach, jednej małej mróweczki, niesiona. Jakby kierując się światłem zielonym, ciągle maszerują by jak najszybciej dotrzeć do celu. Już niedaleko, już widać niewielki beżowy czy czerwonawo-ceglasty grzybek z małą dziurką w środku. Ten grzybek, z którego wyruszają wszystkie oddziały to Centrum Dowodzenia. Niejeden architekt mógłby nagłowić się jak zbudować taki mrówczy domek? Istne cudo przyrody! Kto obdarzył te maleńkie stworzenia takim zmysłem i umiejętnością budowniczą? Kiedy te czarne termity docierają do celu zostawiają swój bagaż by wrócić po następny. Zostawione ziarenko pisaku staje się jednym z elementów fundamentu czegoś pięknego, co rośnie z czasem na moich oczach. „Nie piszczą świstawki kierowników budowy, nie zjeżdżają piękne samochody wiozące inżynierów z plikami planów, notatek, setkami przyrządów. Rośnie budowla w stosunku do mrówczego rodu ogromna.” (K. Nowak) To dopiero początek. Jeśli nie przyjdą wielkie deszcze, albo ludzkie nogi czy narzędzia nie sięgną tej perły architektury będzie ona rosła z dnia na dzień. Widziałam już w Zambii kilkumetrowe ciulu, kopce termitów, zazwyczaj budowane w pobliżu drzew. Są one bardzo twarde i trzeba nieźle namachać kilofem, żeby je rozbić. To kolejny z Cudów Natury.

Te małe mróweczki każdego dnia robią to samo, każdy dzień jest tak samo schematyczny jak niedziele w Mansie a jakże wielka i piękna budowla powstaje z tych czynności powtarzanych tysiąc razy! Może warto zastanowić się i poszukać moich niedzielnych ziarenek piasku, może trzeba otworzyć oczy i zachwycić się tą piękną i wielką budowlą, jaką tworzę każdej niedzieli w Mansie. Może trzeba wrócić po kolejne ziarenko i budować, budować…

PS. Posiałam już świeże kwiaty a Szef przysłał deszcz. Jak radzili chłopcy z oratorium obstawiłam miejsce świeżo posiane patykami, żeby psy nie zmarnowały mojej pracy. Tak sobie myślę, że super byłoby mieć maciejkę przed domem. Ale tylko myślę i przypominam jej zapach, bo nie znalazłam w sklepie nasionJ

Ostatnio życie misyjne wyposaża mnie w nowe doświadczenia. Dotąd panicznie bałam się kleszczy, może dlatego że nigdy nie miałam żadnegoJ Teraz praktykuję wyciąganie tych wstrętnych robali z mojego tygrysa Soni. Nie wiem gdzie on łazi, ale dzięki niemu dowiedziałam się, że kleszcze są również w Afryce, bo codziennie przynosi jakiegoś. Wprawiam się również w pieczeniu. O ile ciasto z przepisu Basi wcale nie urosło (myślę, że to wina zbyt dużej blachy i niestałego prąduJ) tak rogaliki drożdżowe z przepisu Ewuni wyszły wspaniałe. Odkrywam także, że lubię malować. Naprawdę, polecam misje jako czas własnego rozwoju i wzbogacania umiejętności.

Dzisiaj imieniny proboszcza. Miałam niezły kłopot jak zrewanżować się za ten różaniec, ale już prezent wykonany czeka na okazję.

To ważny dzień również dla przedszkolaków - koncert, więc trzymajcie kciuki. Przesyłam też fotki z egzaminów klas 9. Udało mi się nawet sfotografować ściąganieJ

Ściskam…

czwartek, 26 listopada 2009

Misyjna codzienność





Kochani,

Mija kolejny miesiąc mojego pobytu w Zambii. Czas biegnie tu bardzo szybko. Każdy dzień wygląda inaczej. Tym razem postaram się trochę opisać moje obowiązki tutaj.

Tygodniowy okres aklimatyzacji dawno już minął i siostry zagnały nas do roboty.

Podzieliłyśmy się z Ewą obowiązkami i ja odpowiadam za „Adopcję na odległość” oraz edukację przedszkolną a Ewa za oratorium „Pod drzewkiem”.

Zatem. Do południa chodzę do przedszkola. Najpierw spędzam z dziećmi czas na układaniu układanek, resztek klocków czy zajęciach namulanych (właśnie przygotowujemy aniołki i gwiazdki do dekoracji holu na koncert świąteczny). Potem toaleta i czas na godzinę zajęć. Żal mi tych małych słodasków, bo każdego dnia muszą siedzieć całą godzinę przy stolikach. Już od 3-latków uczą się pisać. Oczywiście wcześniej nie są przygotowywane do tego przez jakiekolwiek zajęcia manualne. Staram się, zatem od czasu do czasu prowadzić zajęcia przedszkolne w stylu europejskimJ Nie jest to łatwe, bo dzieciaki nie znają angielskiego, tylko pojedyńcze słowa. Nauczycielka jednak pomaga mi i tłumaczy mnie. Nie robię tego codziennie, bo nauczyciele szybko przyzwyczailiby się do tego. Już teraz jak nie zostaje w drugiej części dnia pytają ze smutkiem, dlaczego? Chcę jednak im pokazać, że to oni są zatrudnieni i dostają wypłatę, tak więc muszą na nią pracować. Obecnie przygotowujemy koncert bożonarodzeniowy dla rodziców, bo rok szkolny kończy się tu 4 grudnia. Pod koniec listopada chcemy, zatem pokazać rodzicom umiejętności naszych dzieciaków. Udało mi się już nauczyć moją grupę 4-latków (którą kocham każdego dnia coraz bardziej) piosenek a teraz pracujemy nad tańcem. Ciekawa jestem szczególnie jak rodzice odbiorą taniec. Afrykańczycy kochają tańczyć i robią to przy każdej okazji. Nasz taniec będzie w trochę innym rytmie niż rytmy Czarnego Lądu. Trzymajcie, zatem kciuki za moje małe brązowe przedszkolaki. Maluchy też mam nadzieję pokażą, co potrafią, bo choć nie jest to moja grupa czasem wpadam z jakimiś zajęciami. Zatem i one uczą się innego układu tanecznego.

Muszę tutaj chyba podziękować mojej Pani Dyrektor z Olsztyna, że wysyłała mnie na kursy z edukacji muzycznej C. Orffa. Są one bardzo mi przydatne tutaj, dzieci bardzo lubią zajęcia i potrafią nawet słuchać muzyki poważnej.

Po przedszkolu jest chwila na odpoczynek, lunch i potem znów dzieci. Tym razem spędzam kolejne 3 godziny w oratorium „Pod chmurką”. Wygląda to następująco. Codziennie na teren parafii przychodzi grupa dzieciaków (zależnie od dnia, tak do 150) w wieku do 15 lat. Najpierw mamy zabawy swobodne, które spędzam najczęściej na grze w piłkę nożną. Ciekawe, że wcześniej nie lubiłam footballu. Pan jednak dał mi już w Albanii tą łaskę i teraz chętnie gram z chłopakami. Oczywiście oni grają na bosaka. Ja ze względów higienicznych w sandałach. No przyznam, że nieźle mi idzie, (choć co niektórzy mali Afrykańczycy grają fantastycznie) i chłopcy byli zaskoczeni moimi umiejętnościami. Zawsze jak zaczynamy kłócą się z kim mam grać. I jak tylko uda mi się wykopać piłkę bardzo wysoko albo daleko słyszę wspólny okrzyk: KASIA!!! Potem są spotkania w grupach: język angielski, zabawy plastyczne, oglądanie bajek. Oczywiście kolejne pół dnia spędzam głównie z językiem bemba, choć te starsze dzieciaki całkiem nieźle sobie radzą z angielskim. I tak po 17 wracam do domu, prysznic by zmyć kolor czerwonego piasku z całego ciała, mrożona kawa, mała kolacja i człowiek pada już o 20. Tutaj szybko robi się ciemno, każdego dnia zmrok zapada już o 18. I tak dzień za dniem.

Bardzo zadziwiło mnie jak dzieci nas obserwują i dokładnie odczytują nasze emocje. Na początku pobytu brałam lekarstwa na alergię, które mnie bardzo otępiały. Chodziłam, zatem bez życia, zupełnie jak Śpiąca Królewna. Nie miałam ochoty na nic. Dzieciaki każdego dnia pytały, dlaczego jestem smutna, czy tęsknię za Polską, za rodziną. Raz nawet zażartowałam, że wracam do ojczyzny i wtedy bardzo się zasmuciły i pożaliły Ewie, dlaczego Kasia chce już wracać. Teraz jak tylko ziewnę z powodu spadku ciśnienia (przez te deszcze) zaraz pytają czy jestem zmęczona. Są niesamowite. Staram się, zatem być zawsze uśmiechnięta, żeby się za bardzo nie martwiły, bo mi jeszcze jakiejś depresji dostaną.

Jak wcześniej wspomniałam jestem odpowiedzialna również za „Adopcję na odległość”. Właśnie zdążyłam przygotować 50 kartek świątecznych dla naszych rodziców adopcyjnych. Zostały już dawno wysłane, bo mogą iść nawet ponad miesiąc czasu. Czekają mnie jeszcze przygotowanie sprawozdań dla Ośrodka Misyjnego z zakresu adopcji. Zapraszam, zatem do adopcji moich małych Murzynków. Wszelkie informacje znajdziecie na stronie www.misje.salezjanie.pl Adopcja ratuje przyszłość wielu naszym uczniom. W Afryce, z wielodzietnych rodzin zazwyczaj do szkoły chodzi tylko jedno dziecko z rodziny. Na edukację pozostałych po prostu nie stać rodziców. Siostry bardzo pilnują dzieci objętych, tym programem. Jak ktoś się nie uczy to nie ma zmiłuj się opuszcza szkołę.

Weekendy mam wolne, choć zawsze coś się znajdzie. Odkryłam, że jestem pracoholikiem bo trudno jest mi tylko odpoczywać w niedzielę. Zawsze muszę coś znaleźć małego do roboty, dziwnie jest tylko siedzieć i odpoczywać cały dzień. Muszę się z tym ukrywać przed 70 letnią siostrą Morą, która jak widzi, że coś robię w weekend zagania mnie do odpoczynku.

Z nadmiaru czasu zaczęłam uprawiać sobotni sport. Po lunchu wpadam do centrum młodzieżowego pograć z chłopakami (bo dziewczyn tam nie ma za dużo) w ping-ponga albo badmintona. W niedzielę zazwyczaj wybieramy się z Ewą i z liderami na spacer po wsi. W planach jest wizyta u chifa wioski, ale nie wiem czy jesteśmy godne?!!!

Zajęłam się także przygotowaniem małego ogrodu przed domem. Zrobiłam już porządki z kwiatami, które posadziła tu jeszcze Karolina a teraz czekam na obiecane nasiona od siostry Zofii i deszcz od Szefa.

Nie pamiętam czy już wam pisałam, że w październiku mieliśmy bardzo sympatyczne święto Dzień Wdzięczności. Dzieci i młodzież zawsze z niecierpliwością czekają na to święto, gdyż jest to okazja do obdarowania się wzajemnie upominkami. W tym dniu zorganizowano również krótkie przedstawienia. Największy jednak aplauz uczniów zdobył taniec nauczycieli i sióstr. Wszyscy, którzy pracują w naszych placówkach biorą udział w tym święcie. Każdy losuje jakiegoś cichego przyjaciela i robi mu prezent. Siostry przygotowują obiad, podczas którego wręcza się te prezenty. Oczywiście podstawą jest taniec i muzyka. Jest przy tym niezły ubaw, bo najlepsza zabawa żeby podejść i już prawie dać prezent a tu się za chwilę okazuje, że to nie jest ta osoba, która ma dostać i idzie się dalej.

W zeszłym miesiącu mieliśmy też wielki jubileusz – 25 lat naszej parafii i obecności Sióstr Salezjanek w Zambii. Świętowaliśmy cały weekend a parafianie przygotowywali się przez cały tydzień. Cały czas pamiętam, żeby Wam to opisać, bo było to niesamowite przedsięwzięcie. Mam nadzieję, że w grudniu znajdę trochę czasu.

I tak tu sobie żyję. Słońce już nie grzeje tak mocno i przynajmniej raz dziennie pada deszcz. Kiedyś opiszę Wam też burze, jakie tu się pojawiają. Dzieci śmieją się ze mnie jak mówię, że lubię deszcz. Ostrzegają, że przez cały listopad i grudzień będzie tylko deszcz i deszcz. Zła wiadomość jest taka, że będzie też więcej moskitów.

Nie sposób opisać wszystkich moich przygód, jakie mnie tu spotykają każdego dnia.

Pamiętam o Was w modlitwie.

Lesa amupale – Niech Bóg Wam błogosławi.

PS. Zapomniałam Wam opisać jak mnie ostatnio szybko wyleczył mój dobry znajomy, który mnie tu wspiera. Troszkę się przeziębiłam w piątek i w sobotę czułam się kiepsko. Piszę zatem: Leżę w łóżku i nie mam siły wstać. Przeziębiłam się. Zmów Zdrowaśkę za moje zdrowie. Za chwilę dostaje odpowiedź: Malaria. Bierz piguły i po tygodniu winno być lepiej. Nawet nie wiecie jak szybko wstałam na nogi, już po południu byłam zupełnie zdrowa. Tak więc wystarczy jeden sms i człowieka już nic nie boli!!! I nie martwicie się moja diagnoza była trafna. Śmieszne, nawet w Afryce człowiek może się przeziębić. A może to świńska grypa? Chociaż nie, nie kwiczę jeszcze, więc raczej to odpada. Ale Zdrowaśki możecie zmówić za moje zdrowie.

A i miałam ostatnio bardzo piękne imieninki. Od samego rana same niespodzianki. Najpierw Msza Święta w mojej intencji, zamówiona od Ewy i sióstr, potem śniadanie przygotowane przez Ewę. W międzyczasie wpadł brat Stefan z Maryjką i siostra Zofia z ciastem i małym upominkiem od Zgromadzenia. Wieczorem poszłyśmy na herbatkę do proboszcza i zostałyśmy zaproszone na polską grochówkęJ A proboszcz podarował mi różaniec błogosławiony przez Benka XVI. To już mój drugi różaniec tutaj. Pierwszy dostałam od siostry Zofii i jest z Ziemi Świętej. To był bardzo radosny dzień…

Teraz czeka mnie przyrządzenie kolacji imieninowej w weekend, bo w tygodniu nie ma czasu.

baKasia

z Małą Terenią

niedziela, 22 listopada 2009

Salezjański ambulans





Kilka tygodni temu siostra Zofia zabrała nas na wycieczkę. Celem było nawiedzenie dwóch domów Sióstr Salezjanek w Lwingu i Kasamie (postulat Salezjanek). Niektórzy z Was pewnie sobie myślą, że siostra Zosia werbuje nowy narybekJ Nie nie. Nie tak łatwo się tu poddamy!!!! Poza tym na szczęście nie mają tu mojego rozmiaru habituJ

Piątek i część soboty miałyśmy spędzić w Lwingu a wieczór sobotni i niedzielny poranek w Kasamie. Zambia podzielona jest na 7 prowincji i Kasama jest stolicą prowincji północnej. Jest to również stolicą diecezji, w mieście tym, zatem rezyduje biskup (obecnie jest administrator, bo biskup na emeryturze a Afrykańczycy nie spieszą się z wyborem następnego. Taka samą sytuację mamy w Mansie.)

Jakieś 15 km. za Mansą skończył się darmak (asfalt) i zaczęła droga buszowa. Niesamowite przeżycie podróż taką drogą. Polecam tylko w dzień, bo można nieźle skończyć. Jadąc nią czujesz się jak na rodeo (tak myślę, choć nigdy nie ujeżdżałam bykaJ ) W tamtą stronę ja nabiłam porządnego guza a z powrotem Ewa. Dach samochodu na szczęście jest cały. Po zmroku trudno jest zauważyć pijanych brązowoskórych, których jest tu bardzo dużo. Problem alkoholizmu nadaje się na oddzielny post. Już zaplanowałam jak będę gromadzić informacje do tego tematu. Będzie to obserwacja uczestniczącaJ Wybrałam już kilka barów w naszej mieścinie. No, ale zboczyliśmy z drogi.

Wyobraźcie sobie, że jedziecie drogą z dziurami jak ser szwajcarski i nagle wzdłuż drogi kilkumetrowy rów o głębokości jakieś 6m. W porze deszczowej często droga ta jest nieprzejezdna. Jadąc mijaliśmy kilka wiosek, w których ludzie żyją z rolnictwa, z tego, co sami uprawiają, hodują. Wszyscy bardzo chętnie pozdrawiają każdy przejeżdżający samochód, a tym bardziej z musungu. Dzieciaki, kiedy się im odpowie machając krzyczą czasem O.K.

Podczas drogi zainteresował mnie widok dużej grupy osób w jednym miejscu. Okazało się, że nadszedł czas zbioru orzeszków ziemnych i ludzie schodzą się by pomóc sobie wzajemnie. Rozkładają swoje tobołki, przyrządzają posiłki, pracują wspólnie.

Przy drodze kwitnie handel tym, co ludzie wyhodują, czy dostaną od Matki Natury. I tak, korzystając z buszowych super marketów miałam okazję spróbować kilku owoców buszowych m.in.

amasuku – mały, okrągły owoc w kolorze brązowo-beżowym, dość słodki, w środku od 3-4 pestek

mfungo – owoc o kolorze fioletowym, z jedną dużą pestką, w smaku bardzo cierpki. Język i usta po zjedzeniu większej ich ilości nabierają fioletowej barwy.

iczisongole – duży, żółty i bardzo twardy owoc, trzeba mocno walnąć żeby go rozłupać. W środku ułożenie 2-3 pestek wyglądem przypomina mózg. Kwaśny.

Wspólną cechą tych przysmaków jest duża ilość albo wielkość pestek a mała ilość miąższu. Są zazwyczaj cierpkie lub kwaśne.

W drodze (w buszu) spotkałyśmy też wypadek. Przeładowany samochód przewrócił się z ludźmi i bagażami. Przyczyną była najprawdopodobniej albo nadmierna prędkość albo niesprawny samochód. Ludzie nas zatrzymali mówiąc, że już 1,5godziny czekają na karetkę. Było kilkunastu rannych, i co najmniej 4 wyglądało niezbyt ciekawie. Poproszono nas by zabrać najbardziej rannych. Jest to szczególnie niebezpieczne, jeżeli ktoś umarłby w naszym aucie mogłybyśmy zostać oskarżone o śmierć. Siostra, zatem zdecydowała się zabrać kilku poszkodowanych, ale z jakąś osobą przytomną. Do najbliższego szpitala dojechałyśmy po 2 godzinach, a z tyłu na samochodzie mieliśmy 5 rannych poupychanych jak śledzie. Jeden z nich był w bardzo ciężkim stanie. Po drodze spotkałyśmy też „ambulans”, trudno jednak było powiedzieć, kto jest tam lekarzem, kto kierowcą. Przed szpitalem „obsługa” w ogóle się nie spieszyła z zabraniem rannych. Transportowanie ich z auta do szpitala zajęło jakieś 10 min. Najciekawiej wyglądały fotele do przewożenia rannych - plastikowe krzesła ogrodowe na jakiś kółkach. Zresztą sam budynek szpitalny nie wyglądał estetycznie. Afryka!!!

Lwingu – wieś położona w buszu. Chcąc zrobić większe zakupy trzeba udać się albo do naszej Mansy, albo do Kasamy. Do obu miejscowości jest około 200km. (drogą buszową). Z kranu leci woda koloru coca coli, której nie można pić. Siostry prowadzą tam szkołę.

PS. Mam w pokoju przyjaciółkę. Jest to maleńka jaszczurka o imieniu Georgina. Ciągle martwię się o nią czy ma co jeść i czy jej czymś nie przygniotłam. Jest naprawdę mała. Mam zamiar wziąć się za tresurę, ale to jak troszkę podrośnie. Póki, co jest bardzo szybka i nie mogę jej złapać. Dzieciaki doradziły mi bym karmiła ją konikami polnymi. Ostatnio nałapałam jej 5 latających mrówek, ale nie zjadła. Chyba to nie jest jej ulubione danie.

W tygodniu wrzucę kilka słów o mojej codzienności. Tych, którzy mają niedosyt przepraszam, ale korzystanie z Internetu jest tu dość kosztowne, więc postanowiłam tylko raz w tygodniu wrzucać posty. Dlatego, staram się żeby były dłuższe.

sobota, 14 listopada 2009

African trip



Jak już wspomniałam byłam kilka dni w stolicy, Lusace. Pewnie myślicie sobie „O hrabina przyzwyczajona do wygód wybrała się do miasta na zakupy, albo zjeść coś dobrego w restauracji”!! O nie nie, wręcz przeciwnie mam nadzieję, że długo nie będę musiała tam wracać. Pojechałam tylko odebrać dokumenty z urzędu emigracyjnego. Podróż w tamtą stronę była bardzo miła. Na początku załadowałam się na pakę samochodu z 4 innymi Afrykańczykami i kilkoma tobołami. Jedyny dyskomfort jazdy to wrzynający się w plecy karton. Po interwencji jednak moich współtowarzyszy siedziałam jak królewna. W pewnym momencie zrobiło się nawet rodzinnie. Ja oparta o jednego z chłopaków, na moich nogach nogi następnego, leżące na mnie czarne dziecko i „wchodząca” na mnie jego mamusia. No całkiem miło, dopóki nie zaczęto jeść jajek. Nie cierpię zapachu gotowanych jajek!!!! W połączeniu z jazdą tyłem - mało brakowało. Udało mi się wytrzymać tak dwie godziny i potem Ewa zlitowała się nade mną. Resztę drogi spędziłam z fatherem Michałem (kierowcą) na rozmowach i modlitwach. Podróż pomimo odległości (800km, jakieś 11h samochodem) minęła szybko. A, no i sikałam w buszuJ W Lusace miałyśmy zostać 3 dni. Co mnie najbardziej ucieszyło? Spotkanie z naszymi dziewczynkami, które pracują w City of Hope. Mamy tam 3 fantastyczne kobietki z naszej grupy warszawskiej, którym dziękuję za gościnę. Jedna z wolontariuszek z Belgii śmiała się, że to prawdziwa polska inwazja:) Drugą radością tego miejsca były krótkie, choć niezwykle cenne chwile spędzone z o. Pawłem – dzięki Wielebny za każde słowo. Trzecią radość natomiast doznałam słysząc bzyczenie moskita. U nas ich nie ma, więc jak tylko jest okazja korzystam i morduję te wstrętne owady, dla własnego zdrowia oczywiście – i tak udało mi się tym razem zlikwidować jednego. Zawsze to o jednego napastnika mniej w Afryce.:) Kolejna radość to możliwość usłyszenia głosów mojej rodzinki na skype. Choć nie wiem już co lepiej, bo jedna z moich rozmów przeradzała się w rozpacz. Babcia płacze, Julka płacze, Oliwka krzyczy – dobrze Sylwia, że zainterweniowałaś rozłączając się, bo nie wiem czym by się to u Was skończyłoJ Mam nadzieję, że opanowałaś sytuację:)

Muszę przyznać, że byłam mile zaskoczona szybkością załatwienia spraw urzędowych. Zajęło nam to jakąś godzinę (nie licząc prawie dwóch miesięcy czekania) i już możemy zostać na dwa lata.

Przejdę teraz do podróży powrotnej. Kupiłyśmy bilety dzień wcześniej na pks, który miał odjeżdżać o 16 w środę. W Lusace jest kilka firm przewozowych (wybór firmy jest uzależniony od znajomości ich warunków albo naganiaczy, którzy atakują jak tylko pojawisz się w bramie dworca.) i w dalekie trasy zazwyczaj są nocne kursy. Nie byłam z tego zadowolona, bo jazda po Afryce nocą nie należy do bezpiecznych. Na odcinku Lusaka – Mansa jest kilka miejsc z ogromnymi dziurami i jak się zapomni o nich, a auto jest rozpędzone…Zresztą w drodze do Lusaki widziałam chyba 3 poważne wypadki.

Zajechałyśmy na dworzec 40 min przed czasem. Była okazja poobserwować. W pół godziny po czasie okazało się, że nasz pojazd się zepsuł i mamy iść do innego przewoźnika (trochę się zaniepokoiłam jak jakiś gościu pozbierał od nas bilety, ale jak wszyscy oddawali, to my też). Kolejny kurs przewidziany był na 19.30. Co tu robić? Ewa poszła penetrować okolicę, ja pilnując bagaży rozdawałam cukierki dzieciakom i powierzałam swój los Opatrzności. Kiedy autobus przyjechał pierwsi mieli wsiąść pasażerowie, którzy mieli wykupione bilety na tą linię a potem dopiero my. Ewa jednak przedarła się przez tłumy i zarezerwowała miejsca. Kiedy kierowca kazał mnie przepuścić zaczęło się piekło. Byłyśmy jedynymi białymi i co niektórym nie podobało się, że mają przepuścić mnie pierwszą. Ja jakoś nie upierałam się, zresztą słysząc te wrzaski i groźne spojrzenia najchętniej zapadłabym się pod ziemię. Pozostawało jednak tylko uśmiechać się i powiedzieć grzecznie: Dziękuję. Na nasze nieszczęście dostałyśmy miejsca na ostatnich dwuosobowych fotelach naszego wehikułu. Siedziałam wściekła, za taką cenę tak długo czekać i jeszcze…Musielibyście to zobaczyć, tego się nie da opisać ile mieści się w afrykańskim autokarze ludzi i bagaży. Z najbardziej egzotycznych rzeczy wieźliśmy rower, lodówkę, stoliki plastikowe, krzesełka, jakieś materace. Podobno miałyśmy szczęście, że nic na dach nie załadowali. Zaczęłam się bać. Myślę, że podczas wypadku albo zginęłabym uduszona przez bagaże, albo przez Afrykańczyków. Zaczęłam nawet spisywać testament. Do siostry Zofii napisałam, że chce być pochowana w Zambii a o. Paweł miał się zająć procesem beatyfikacyjnym. Mój humor poprawił się nieco jak zobaczyłam, że mogłam jeszcze dostać miejscówkę w przejściu. Nie będę Wam opisywać 12 godzin jazdy. W skrócie – PKS pędził jak szalony, przez całą drogę słuchaliśmy głośno jednej płyty, nie mogłam iść siusiu, bo w przejściu cała masa rzeczy a postoje były w jakiś dziwnych miejscach. W każdym razie cała i zdrowa w czwartek rano-8.30 - ucałowałam ziemię mojej Mansy. Wszyscy przez cały tydzień witali nas z powrotem i śmiali, kiedy na pytanie o podróż do stolicy wołałam: never more Lusaka!!!!

Podczas naszej nieobecności w Mansie mieliśmy mały huragan. Najpierw spadł ogromny deszcz, siostra mówiła że wody na podwórku po kolana a potem przyszedł ogromny wiatr, który pozrywał dachy na budynkach księży i sióstr, przewrócił mur oddzielający nasz dom od szkoły. Nasza dacza, niedawno zresztą zbudowana ostała się cała. Widać zatem, że odwaliłam dobrą robotęJ Tylko Ewa zapomniała zamknąć okno przed wyjazdem i wszystko w pokoju pływałoJ Naprawiamy zatem teraz wszelkie szkody i czekamy na przywitanie w naszej parafii kolejnego Polaka brata Stefana. Zmiany u księży w połączeniu ze zmianami w zgromadzeniu Salezjanek wpłyną na powstanie mniejszości polskiej w Mansie, ale o tym innym razem, bo to jeszcze tajemnica…

Wiem, wiem miałam opisać służbę zdrowia, ale cały czas jestem pod wrażeniem wycieczki, więc temat przesuwam na kolejny post. Pewnie już i tak macie dosyć tego czytania. Naprawdę staram się oszczędzać w słowach.

Ściskam

baKasia

PS. Po naszym podwórku grasuje wąż. Pierwszy raz widziano go miesiąc temu. Tym razem ukazał się s. Eveline. Podobno jest wielki, więc jak wracam do domu wieczorem bez latarki idę jak słoń, tupiąc głośno nogami:)