środa, 28 października 2009

„Uśmiech czarnego ociera łzy białego”


W niedzielę postanowiłam wybrać się na mszę w języku bemba. Oczywiście jest ona znacznie dłuższa niż angielska, ale co tam. Jak już jestem na miejscu to raz kiedyś wypada iść. Nie przepadam za nimi nie tylko ze względu na czas trwania, ale też dlatego, że nic z niej nie rozumiem – poza Panie zmiłuj się nad nami.

Spakowałam stały zestaw: Pismo Święte po polsku, różaniec; założyłam citengę i poszłam. Miałam tego dnia smutek w sercu, bo kolejny raz upadłam. Kolejny raz moja pycha zwyciężyła nade mną, choć myślałam, że jestem już wystarczająco silna. W drodze myślałam sobie, po co ja chodzę na te msze, przecież i tak ich nie rozumiem, nie przeżywam spotkania z Bogiem tak jak powinnam. Weszłam do kościoła, usiadłam pomiędzy czarnymi, uśmiechnęłam się mimochodem do jakiś patrzących na mnie oczu i otworzyłam Pismo Święte. Przeczytałam czytania, psalm i zamyśliłam się nad moją sytuacją. Gorzej już być nie mogło. Kolejne poniżenie w oczach Boga, jak spojrzeć Mu teraz w twarz? Słowa ewangelii tak bardzo odnosiły się dziś do mnie. Chciałam krzyczeć na cały kościół „Jezusie Synu Dawida, ulituj się nade mną!” Przecież tak bardzo Cię kocham. Proszę, spraw abym przejrzała!

Z zadumy wybudziły mnie radosne śpiewy w języku bemba. Uwielbiam ich słuchać, patrzeć na ludzi tańczących i wielbiących Pana. Kiedy podniosłam swe oczy ujrzałam chłopca w żółtej koszuli w kratkę. Miał może 2,5 roku. Patrzył na mnie z zainteresowaniem. Spojrzałam mu głęboko w oczy. Trwało to tylko chwilkę, ale czułam, że widzę w tych oczach Jezusa, który uśmiecha się do mnie i obejmuje mnie mocno mówiąc „Nie smuć się. Twoja wiara Cię uzdrowiła”. Chłopiec zaczął tańczyć. Swoimi śmiesznymi, niezgrabnymi i rytmicznymi ruchami rozbawił mnie. Ach tak bardzo chciałabym stać się dzieckiem, porzucić tą swoją całą powagę dorosłości, wstać potańczyć, śmiać się z małych rzeczy. Panie naucz mnie tej dziecięcej radości i ufności do Ciebie.

Poczułam w sercu, że chcę temu chłopcu podziękować. Kiedy zastanawiałam się jak, otworzyłam Pismo Święte na stronie z kolorową kartką przedstawiającą aniołka i napisem „Pan daje ci więcej niż myślisz”. Pan tego dnia dał mi więcej niż chciałam, niż myślałam. Pewnie każdego dnia tak się dzieje tylko ta moja pycha przesłania wszystko.

Dziękuję Ci Jezusie, Synu Dawida żeś kolejny raz ulitował się nade mną.

baKAsia

Mansa 25.10.2009


PS. W opracowaniu jest tekst o Zambii i samej Mansie, więc czekajcie. W weekend jadę na małą wycieczkę do Luwingu i Kasamy – dla tych, co wiedzą gdzie to jestJ

U Was pewnie już jesienna słota, ja całkiem zapomniałam, że w listopadzie jest Wszystkich Świętych, przez tą wakacyjną pogodę. Czuje już za to Święta Bożego Narodzenia. Tutaj trzeba zacząć jeszcze wcześniej niż w Polsce. Od dwóch tygodni produkuje kartki dla ośrodka w Warszawie, które musimy wysłać już w przyszłym tygodniu.

Postanowiłam zmienić przedrostek, po tym jak się ujawniło znaczenie przedrostka ci- przed imieniem. Ba- lepiej brzmi w tłumaczeniu na bemba, tak więc będę baKasia.

Buziaki dla mojej kochanej babci Sabci z okazji imienin!!!!!!!!!

piątek, 23 października 2009

Jadą goście, jadą…


- Mansa, gdzie to jest? To na północy! Tam rzadko, kto zajeżdża, więc będziecie miały spokój…

Tak nam zaprezentowano Mansę.

Nie minęły 3 tygodnie i już dało się zauważyć, że to nieprawda. A to za sprawą nieplanowanych gości. W sobotę popołudniu na podwórku pojawił się biały wóz, który przywiózł „grupkę polskich, i niezwykle zabawnych Muzungu”. Gości możecie obejrzeć sobie na zdjęciu.

Spotkanie z dyrektorem krakowskiego oddziału wolontariatu salezjańskiego „Młodzi Światu” ks. Adamem oraz krakowskimi wolontariuszami pracującymi w Zambii było dobrą okazją do integracji i wymiany doświadczeń.

Dzięki temu miałyśmy okazję poznać Marka Budowniczego, który jest znany w Afryce z budowania pre-shooli. Oczywiście nasze Laura Pre-School też powstało dzięki Markowi oraz dwóm ośrodkom misyjnym w Warszawie i Krakowie.

Celem przyjazdu „władz krakowskich” była wizytacja i skontrolowanie pracy wolontariuszy oraz oczywiście wypoczynek i odwiedziny placówek salezjańskich (jest to bardzo ważne, bo dyrektor może sam doświadczyć potrzeb poszczególnych misji). Nie będę wymieniać tych potrzeb, bo nie wiedziałabym, od czego zacząć. Tutaj każdy pieniądz ma swoje znaczenie.

Tak wypadło, że ks. Adam w pracy zobaczył swoich ludzi, czyli Marka i Monikę a nas zabrał na wycieczkęJ W poniedziałek wszyscy wybraliśmy się na północ naszej nowej Ojczyzny do Lufubu oraz Kazembe. Wiem, wiem to dzień naszej pracy. Dostałyśmy jednak pozwolenie od Zgromadzenia a domu pilnowało pewne wesołe małżeństwo.

Lufubu, Kazembe…Tam Zambia wygląda zupełnie inaczej. Jest bardziej zielono i bardziej dziko. Miło było zobaczyć farmę, o której przed kilkoma laty opowiadała wolontariuszka Dominika Synożyc. Jeszcze przyjemniej było poznać kolejnych Bożych entuzjastów misyjnych, czyli naszych polskich fatherów, którzy z wielką pasją opowiadają pewnie już setny raz swoje historie.

Bardzo dziękujemy za wizytę, dzięki której dowiedziałyśmy się, co w Polsce, rozpoczęłyśmy nieformalnie współpracę warszawsko-krakowską wolontariatu, poznałyśmy kolejną część Zambii oraz przesympatycznych ludzi, o których pamiętamy w naszej modlitwie.

- Darku pamiętaj, że na kolejnej płycie mam być w chórkach z moim afrykańskim okrzykiem

No cóż, teraz czekamy na naszego dyrektora, żeby nas zabrał w kolejną część Zambii:) Albo my Jego. Pozdrowienia dla wszystkich.

PS. My cały czas świętujemy, co tydzień mamy jakiś jubileusz, więc jak tak dalej pójdzie zostajemy z Ewą na dwa lata:)

piątek, 16 października 2009

*Orędzie na Niedzielę Misyjną 2009 skierowane do grupy olsztyńskiej MWDB


Drodzy Bracia i Siostry*,

Mamy już październik, w Kościele miesiąc poświęcony zwłaszcza misjom. Zapewne zwróciliście uwagę na patronów tego miesiąca, są oni szczególnie związani z pracą misyjną: bł. Zefiry, Maria Ledóchowska, czy święty Bakhita no i oczywiście Mała Terenia (moja Przyjaciółka zresztąJ.

Niedziela misyjna jest doskonałą okazją by pomyśleć, choć przez chwilę o tych, którzy poświęcają swoje życie dla Kościoła misyjnego. I nie myślę tu teraz o sobie, czy innych wolontariuszach, bo to zaledwie kropla. Ja poświeciłam póki, co tylko kilka miesięcy, ale są tacy, którzy zostają tu do końca np. ksiądz Józef Gotter, którego niedawno żegnaliśmy w Lusace. Dlatego tydzień misyjny jest czasem, w którym możemy poświęcić chwilę, cząstkę ze swojego życia dla drugiego życia. Każdy z nas może zostać takim małym misjonarzem. A chyba najtrudniej jest być nim w swoim najbliższym środowisku, zwłaszcza w rodzinie – ja przynajmniej tego doświadczyłam. Dlatego dzielcie się swoją radością, swoim optymizmem i nadzieją z najbliższymi.

Ostatnio wyczytałam, że ten rodzaj posługi bliźnim potrzebuje szczególnie - entuzjastów, ludzi z radością, silną wolą, z wielkim zapałem do pokonywania trudności, różnic kulturowych czy niezrozumiałych idei, języków. Entuzjazm ten potrzebny jest do walki z obojętnością czy niezrozumieniem. Misjonarz to człowiek, który tak zachwycił się Bogiem, że chce Go nieść tym, do których Bóg nie może dotrzeć. To ktoś obdarzony szczególnym spokojem, zaufaniem, ktoś, kto skwapliwie każdego dnia niesie Jezusa do ubogich, chorych, głodnych, białych, czarnych, czerwonych czy żółtych. Ten szczególny zapał pozwala pokonać „kolczaste zasieki”, zrealizować postawiony wcześniej cel i przedostać się na stronę dobra. Wyobrażacie sobie, co byłoby gdyby misjonarze byli pesymistami, ciągle chodzili smutni i bali się wszystkiego wokół?! Człowiek, niosący Boga musi być Bożym Szaleńcem. Ja na swojej drodze misyjnej spotykam takich szaleńców (nie będę przytaczała przykładów, sami się domyślcie), dziękując każdego dnia Bogu za nich.

Misje to sprawa miłości. Nie tylko do samego Boga. Chcąc być misjonarzem trzeba pokochać drugiego człowieka, trzeba pokochać życie we wspólnocie, trzeba pokochać brud, chorobę, trudności i problemy nie tylko swoje, ale przede wszystkim innych. „Musimy głosić Chrystusa naszym sposobem mówienia i poruszania się, przez to, jak się śmiejemy, przez nasze życie – aby każdy mógł dostrzec, że należymy do Niego” (Matka Teresa)

Moje „doświadczenie misyjne” pokazało mi, że odwaga nie polega na podjęciu decyzji o wyjeździe do Afryki, Peru czy na Biegun Północny. Myślę, że moja odwaga to zaufanie Panu Jezusowi, że droga, którą kroczę jest właściwa, że wszystko będzie dobrze, że poświecenie ofiarowane podczas poszukiwania tej jedynej ścieżki życia zaowocuje, że moja cierpliwość zostanie nagrodzona.

Piękne jest to, że Bóg czasem w dziwny, czasem w zaskakujący i tajemniczy sposób objawia i ukazuje Swoje plany wobec mojego życia. Gdzie nie ma zbiegów okoliczności, są jedynie znaki od Niego, które utwierdzają mnie w tym, iż kroczę właściwą drogą.

Wszystkim tym, którzy zastanawiają się nad wyjazdem misyjnym mówię:

- Spróbujcie! Jeżeli tylko chcecie mieć pokój w sercu - spróbujcie! Uważajcie jednak, bo pragnienie albo zostanie zaspokojone albo wzrośnie jeszcze bardziej. Jeżeli wzrośnie jeszcze bardziej to dobry znak, jesteście na właściwej ścieżce.

Aniu dziękuję Ci za piękne słowa: Znalezienie swojego miejsca w życiu, swojej drogi warte jest pewnych cierpień…Moja droga do misji nie była i nie jest łatwa, jednak każdego dnia doświadczam, że warto!

Jeszcze 1,5 roku temu śmiałabym się gdyby ktoś powiedział mi, że Niedzielę Misyjną 2009 będę spędzać w Afryce. Teraz pewnie będę kryć łzy wzruszenia i dziękować Bogu, że pokierował moją drogę w stronę Afryki, że ten wyjątkowy dzień spędzę na Czarnym Lądzie. Na pewno będę pamiętać o wszystkich bliskich mi misjonarzach, a także o tych, którzy kochają misje – o Was moi kochani. Już czuję, jaki to będzie szczególny dzień dla mnie, bo moje serce zapewne też doświadczy Waszej modlitwy. Cieszę się, że zaczęliście kolejny rok. Wypadałoby zrobić jakieś świętowanie z okazji 5-lecia (składam życzenia również Grupie Toruńskiej MWDB, która także obchodzi 5-letni jubileusz – obyście każdego dnia powiększali kapitał Bożej miłości).

Ufam, że podejmiecie nowe wyzwania misyjne, które będą owocowały nie tylko pośród tych, do których traficie, ale także w Was samych. Pamiętajcie, że należy być troszkę egoistą i czerpać także coś dla siebie, inaczej nie starczy Wam sił.

Kończę, bo jak tak dalej będę smęcić, to moje orędzie będzie dłuższe niż Benka XVI.

Wracając do spraw aktualnych słyszałam, że w Olsztynie zainaugurowano nowy rok misyjny. Nie wiem tylko, czemu nie dostałam jeszcze sprawozdania i planu działania na bieżący rok. No tak, zapomniałam, że to ta odległość sprawia, że listy i maile idą dużo wolniej. SOM obiecał też przysyłać listę obecności Olsztyniaków na spotkaniach warszawskich, więc będę na bieżąco…

No cóż poza tym jest mi tu na razie bardzo dobrze, a jedyny dziki kot w pobliżu to mój – Sonia, więc nie ma obawy. Wiadomość dla wtajemniczonych jestem jednak w Mansie nie w Mensie, mam nadzieję, żeś już sprawdził gdzie to jest!

Tęsknię tu za Wami i przypominam sobie Wasze uśmiechy, żarty, zakochane w Bogu oczy, zalęknione serca.

Ponieważ język bemba ma bardzo często przedrostek ci-, postanowiłam dodać go do mojego imienia. Tak, więc od dziś jestem ciKasia. Tak bardziej Afrykańsko, skoro już nie mogę być czarna, to chociaż to…

Matka Generalna ciKasia

PS. Pozdrowienia dla pewnego salezjańskiego Pirata Drogowego, który mnie wywoził z „małej” ojczyzny - Olsztyna - ks. Jarka (mam nadzieję, że dobrze zapamiętałam imię i że wrócił do Gutkowa)

W niedziele czeka mnie pierwsza, prawdziwie afrykańska Msza Święta z okazji jubileuszu parafii. Ksiądz Andrzej szacuje czas trwania na 6h.:) Mam nadzieję, że żartuje. I jeszcze muszę założyć spódniczkę lub czitengę.

*Orędzie na Niedzielę Misyjną 2009 skierowane do grupy olsztyńskiej MWDB

Drodzy Bracia i Siostry*,

Mamy już październik, w Kościele miesiąc poświęcony zwłaszcza misjom. Zapewne zwróciliście uwagę na patronów tego miesiąca, są oni szczególnie związani z pracą misyjną: bł. Zefiry, Maria Ledóchowska, czy święty Bakhita no i oczywiście Mała Terenia (moja Przyjaciółka zresztąJ.

Niedziela misyjna jest doskonałą okazją by pomyśleć, choć przez chwilę o tych, którzy poświęcają swoje życie dla Kościoła misyjnego. I nie myślę tu teraz o sobie, czy innych wolontariuszach, bo to zaledwie kropla. Ja poświeciłam póki, co tylko kilka miesięcy, ale są tacy, którzy zostają tu do końca np. ksiądz Józef Gotter, którego niedawno żegnaliśmy w Lusace. Dlatego tydzień misyjny jest czasem, w którym możemy poświęcić chwilę, cząstkę ze swojego życia dla drugiego życia. Każdy z nas może zostać takim małym misjonarzem. A chyba najtrudniej jest być nim w swoim najbliższym środowisku, zwłaszcza w rodzinie – ja przynajmniej tego doświadczyłam. Dlatego dzielcie się swoją radością, swoim optymizmem i nadzieją z najbliższymi.

Ostatnio wyczytałam, że ten rodzaj posługi bliźnim potrzebuje szczególnie - entuzjastów, ludzi z radością, silną wolą, z wielkim zapałem do pokonywania trudności, różnic kulturowych czy niezrozumiałych idei, języków. Entuzjazm ten potrzebny jest do walki z obojętnością czy niezrozumieniem. Misjonarz to człowiek, który tak zachwycił się Bogiem, że chce Go nieść tym, do których Bóg nie może dotrzeć. To ktoś obdarzony szczególnym spokojem, zaufaniem, ktoś, kto skwapliwie każdego dnia niesie Jezusa do ubogich, chorych, głodnych, białych, czarnych, czerwonych czy żółtych. Ten szczególny zapał pozwala pokonać „kolczaste zasieki”, zrealizować postawiony wcześniej cel i przedostać się na stronę dobra. Wyobrażacie sobie, co byłoby gdyby misjonarze byli pesymistami, ciągle chodzili smutni i bali się wszystkiego wokół?! Człowiek, niosący Boga musi być Bożym Szaleńcem. Ja na swojej drodze misyjnej spotykam takich szaleńców (nie będę przytaczała przykładów, sami się domyślcie), dziękując każdego dnia Bogu za nich.

Misje to sprawa miłości. Nie tylko do samego Boga. Chcąc być misjonarzem trzeba pokochać drugiego człowieka, trzeba pokochać życie we wspólnocie, trzeba pokochać brud, chorobę, trudności i problemy nie tylko swoje, ale przede wszystkim innych. „Musimy głosić Chrystusa naszym sposobem mówienia i poruszania się, przez to, jak się śmiejemy, przez nasze życie – aby każdy mógł dostrzec, że należymy do Niego” (Matka Teresa)

Moje „doświadczenie misyjne” pokazało mi, że odwaga nie polega na podjęciu decyzji o wyjeździe do Afryki, Peru czy na Biegun Północny. Myślę, że moja odwaga to zaufanie Panu Jezusowi, że droga, którą kroczę jest właściwa, że wszystko będzie dobrze, że poświecenie ofiarowane podczas poszukiwania tej jedynej ścieżki życia zaowocuje, że moja cierpliwość zostanie nagrodzona.

Piękne jest to, że Bóg czasem w dziwny, czasem w zaskakujący i tajemniczy sposób objawia i ukazuje Swoje plany wobec mojego życia. Gdzie nie ma zbiegów okoliczności, są jedynie znaki od Niego, które utwierdzają mnie w tym, iż kroczę właściwą drogą.

Wszystkim tym, którzy zastanawiają się nad wyjazdem misyjnym mówię:

- Spróbujcie! Jeżeli tylko chcecie mieć pokój w sercu - spróbujcie! Uważajcie jednak, bo pragnienie albo zostanie zaspokojone albo wzrośnie jeszcze bardziej. Jeżeli wzrośnie jeszcze bardziej to dobry znak, jesteście na właściwej ścieżce.

Aniu dziękuję Ci za piękne słowa: Znalezienie swojego miejsca w życiu, swojej drogi warte jest pewnych cierpień…Moja droga do misji nie była i nie jest łatwa, jednak każdego dnia doświadczam, że warto!

Jeszcze 1,5 roku temu śmiałabym się gdyby ktoś powiedział mi, że Niedzielę Misyjną 2009 będę spędzać w Afryce. Teraz pewnie będę kryć łzy wzruszenia i dziękować Bogu, że pokierował moją drogę w stronę Afryki, że ten wyjątkowy dzień spędzę na Czarnym Lądzie. Na pewno będę pamiętać o wszystkich bliskich mi misjonarzach, a także o tych, którzy kochają misje – o Was moi kochani. Już czuję, jaki to będzie szczególny dzień dla mnie, bo moje serce zapewne też doświadczy Waszej modlitwy. Cieszę się, że zaczęliście kolejny rok. Wypadałoby zrobić jakieś świętowanie z okazji 5-lecia (składam życzenia również Grupie Toruńskiej MWDB, która także obchodzi 5-letni jubileusz – obyście każdego dnia powiększali kapitał Bożej miłości).

Ufam, że podejmiecie nowe wyzwania misyjne, które będą owocowały nie tylko pośród tych, do których traficie, ale także w Was samych. Pamiętajcie, że należy być troszkę egoistą i czerpać także coś dla siebie, inaczej nie starczy Wam sił.

Kończę, bo jak tak dalej będę smęcić, to moje orędzie będzie dłuższe niż Benka XVI.

Wracając do spraw aktualnych słyszałam, że w Olsztynie zainaugurowano nowy rok misyjny. Nie wiem tylko, czemu nie dostałam jeszcze sprawozdania i planu działania na bieżący rok. No tak, zapomniałam, że to ta odległość sprawia, że listy i maile idą dużo wolniej. SOM obiecał też przysyłać listę obecności Olsztyniaków na spotkaniach warszawskich, więc będę na bieżąco…

No cóż poza tym jest mi tu na razie bardzo dobrze, a jedyny dziki kot w pobliżu to mój – Sonia, więc nie ma obawy. Wiadomość dla wtajemniczonych jestem jednak w Mansie nie w Mensie, mam nadzieję, żeś już sprawdził gdzie to jest!

Tęsknię tu za Wami i przypominam sobie Wasze uśmiechy, żarty, zakochane w Bogu oczy, zalęknione serca.

Ponieważ język bemba ma bardzo często przedrostek ci-, postanowiłam dodać go do mojego imienia. Tak, więc od dziś jestem ciKasia. Tak bardziej Afrykańsko, skoro już nie mogę być czarna, to chociaż to…

Matka Generalna ciKasia

PS. Pozdrowienia dla pewnego salezjańskiego Pirata Drogowego, który mnie wywoził z „małej” ojczyzny - Olsztyna - ks. Jarka (mam nadzieję, że dobrze zapamiętałam imię i że wrócił do Gutkowa)

W niedziele czeka mnie pierwsza, prawdziwie afrykańska Msza Święta z okazji jubileuszu parafii. Ksiądz Andrzej szacuje czas trwania na 6h.:) Mam nadzieję, że żartuje. I jeszcze muszę założyć spódniczkę lub czitengę.

wtorek, 13 października 2009

Chciałam się tylko podzielić wiadomością, że od dwóch dni nauczycielka Rachel nie przychodzi do przedszkola i nawet nie zadzwoniła dlaczego jej nie ma. Siostra Mora odpowiada na moje zbulwersowanie: To jest właśnie Afryka.
W związku z zaistniałą sytuacją zostałam nauczycielką w najmłodszej grupie, która nie rozumie angielskiego. Ja nie rozumiem bemba więc zajęcia są prowadzone w języku "serca". Tutaj dziękuję ks. Hubertowi za radę zaczerpniętą od Pana Cejrowskiego, bardzo się przydaje, zwłaszcza teraz.
Jak już wpadnę w rytm życia afrykańskiego, też wezmę niezapowiedziany urlop. Póki co mam jeszcze europejskie nawyki.
Ściskam moja kochaną grupę olsztyńską i polecam w modlitwach w poniedziałki. Nawet nie wiecie jakie to poświecenie wstać w poniedziałek na Mszę Św o 6.30. No, ale jak się już kogoś kocha to trzeba się poświęcać.:)
Moje brzydule Ule o ile dobrze pamiętam, żeby dodać komentarz trzeba się zalogować. Ale wierzę w wasze umiejętności technologii informatycznej:)
Mamusiu, i pozostała rodzinko, najlepiej i najtaniej jest do mnie dzwonić ze skypa, tylko trzeba jakoś doładowywać konto. Jak by ktoś wiedział jak, proszę napisać na blogu bo ja nigdy tego nie robiłam:)

Kończę, bo jutro znów zajęcia w języku serca! Ach, mój przyjaciel badacz nie zjawił się dziś:( Zapomniałam Wam napisać, że oprócz zdolności intensywnego eksplorowania rzeczywistości, odkryłam u Emanuela ADHD więc generalnie rozwala wszystkie zajęcia. Ale wzięłam się za Niego!!!

Icibote cibenenu - Pokój z Tobą

Nie myślcie tylko, że już tu speakam w bemba. To z lekcji o. Pawła. Napisałam w pojedynczej osobie, bo nie wiem jak będzie w mnogiej :)

piątek, 9 października 2009

Good morning teacher Kasia


Od jakiegoś czasu chodzę do przedszkola by przyglądać się pracy afrykańskiej oświacie. Muszę przyznać, że jest wiele różnic w porównaniu z polską. Podstawowym środkiem dydaktycznym jest kijek bądź linijka w zależności od upodobań. Dzieci siedzą tu cały czas przy stolikach. Nauczyciel nie bawi się z dziećmi, nie przejmuje, co oni robią. Mogą chodzić zasmarkane, obsikane itp. Wyobraźcie sobie, że przy 40 stopniowym upale dzieciaki biegają w koszulkach i swetrach i nikt z wyjątkiem siostry Mory (Irlandka) nie zwraca na to uwagi. Przecież rodzice w Polsce, już dawno zlinczowali by mnie za to że dziecko się przepociło. Reasumując, z moich obserwacji wynika zatem, iż podstawowym celem pracy w przedszkolu jest wpojenie dziecku alfabetu, nauczenie go pisania, czytania i liczenia. I to już od najmłodszej grupy. I tak codziennie piosenka o literkach, A like apple, b like banana na przemian z liczeniem. No cóż taki model edukacji panuje w Zambii, więc czemu winny jest nauczyciel, którego tak nauczono nauczać na rocznym kursie. Pocieszające jest jednak to, że pedagodzy z naszego przedszkola już troszkę zmieniają swoje metody i stosują np. krótkie wierszyki, piosenki w przerwie. Myślę, że to owoce pracy dotychczasowych wolontariuszy i siostry Mory. Tylko nie chcą wyrzucic tych stolików!!! No to mam już pole do pracy. Precz ze stolikami!!! Uwolnić dziecko w Zambii!!!! :) Swoją drogą ciekawe jak ja poprowadzę zajęcia w afrykańskich warunkach? No, ale nie o tym chciałam pisać.
W tym całym szoku edukacyjnym znalazłam sobie w najmłodszej grupie przyjaciela. Ma na imię Emanuel i ma 3 lata. Już od pierwszego dnia postanowił mnie dokładnie obejrzeć. No w końcu, nie codziennie trafia się biały człowiek w sali. Jak tylko usiadłam na końcu klasy, wziął swoje pomarańczowe, plastikowe krzesełko, „przytargał” je i postawił obok mojego. Tak rozpoczęła się eksploracja mojego białego ciała. Najpierw użył do tego swojego zmysłu wzroku. Przyglądał mi się bardzo dokładnie, patrzył najpierw na siebie, potem na mnie. Spojrzał mi prosto w oczy i uśmiechnął się przyjaźnie. Najbardziej interesującym punktem białego ciała okazały się…włosy na rękach. To dopiero było zdziwienie, że albo ja mam czegoś za dużo, albo on czegoś za mało!
Początkowo badanie przebiegało bardzo łagodnie i bezboleśnie i opierało się na głaskaniu. Kiedy jednak okazało się, że to ja mam czegoś za dużo Emanuel przeszedł do bardziej drastycznych metod i zaczął ciągać moje biedne małe włoski w celu usunięcia ich. Akcja robiła się coraz bardziej niebezpieczna, bo chłopiec jak to chłopiec zaczął mi zaglądać pod bluzkę. Na tym jednak zakończyliśmy anatomię białego człowieka i przeszliśmy do słuchania nauczycielki.
Następnego dnia, kiedy usiadłam na początku klasy Emanuel nie potrzebował już miejsca do siedzenia. Ułożył się pod moimi nogami i tak spędził większość czasu wiercąc się przy tym okropnie. W przerwach jednak dalej poznawał mnie. Tym razem postanowił użyć zmysłu węchu i smaku. Najpierw, więc powąchał mnie delikatnie by potem przejść do lizania mojej ręki. Z czasem lizanie stało się nudne, więc postanowił pohałasować używając do tego swoich ust i mojej ręki (tzw. „prykanie”). Najbardziej jednak spodobało mu się dotykanie i gniecenie moich dużych, tłuściutkich przedramion. No teraz niech ktoś podważy tezę, że dziecko poznaje wielozmysłowo!
Od tej pory jesteśmy wielkimi przyjaciółmi a kiedy idę do innej klasy, Emanuel szuka mnie by przywitać mnie swoim Good morning teacher Kasia.

Dziękuję wszystkim za pamięć. Mój numer polski nie działa w Zambii, więc nie piszcie proszę.
Chciałam się z Wami podzielić radosną wiadomością, jaka do mnie dotarła aż tu do Afryki. Moja Karolcia zostanie mamą!!!!! I tak jej nie znacie, ale możecie modlić się o szczęśliwe rozwiązanie. Ach, to takie radosne nowiny, kolejne życie na Ziemi. Ostatnio taką wiadomość otrzymałam jak byłam w Albanii więc chyba już na stałe wyjadę na misję, skoro takie owoce urodzajne…!

sobota, 3 października 2009

Łyk internetu

Jestem już w Mansie, miasteczku na północy Zambii, w miejscu, do którego zostałam posłana. Póki, co mieścinkę poznałam pobieżnie, gdyż siostra zabrała nas dzisiaj do „centrum”. Mansa jest trzecim punktem jadąc od Lusaki na północ, gdzie można zatankować. Z Lusaki do Mansy jest ok. 800km, tak więc trzeba uważać z paliwemJ

Mamy z Ewą domek dla siebie. Bardzo przytulny z resztą. Każda z nas mieszka w swoim pokoju. Kto by pomyślał, że na misjach pierwszy raz w życiu będę mieszkała sama w pokoju. Mamy także pokój dla gości i to z dwoma łóżkami, więc zapraszamy. Dziewczęta z Wańkowicza, po tym luksusie na pewno nie wrócę do Was, do Papa Pałejki!

W tygodniu jemy lunch z siostrami a w weekendy gotujemy same. Dzisiaj na obiad były naleśniki. Generalnie jedzenie jest dość drogie, zwłaszcza wędliny. Dlatego moje śniadanie to głównie masło orzechowe i dżem.

Teren zgromadzenia otoczony jest murem i drutami pod napięciem. Zatem w połączeniu z ubezpieczeniem z „góry” i polisą z Somu jestem tu całkiem bezpieczna.

W domu zakonnym mieszka 5 sióstr: przełożona jest z Filipin i obecnie przebywa na wakacjachJ, jedna siostra Zosia z Polski i dwie Zambijki i jedna siostra z Irlandii, której angielskiego w ogóle nie rozumiem, zresztą angielski w wydaniu zambijskim też brzmi magicznie. Rekapitulując na razie jest mi tu bardzo dobrze a jedyny problem, jaki mam to angielski, o bemba nawet nie wspominam.

Jeżeli chodzi o moskitos to tutaj jest ich mało, przynajmniej teraz w porze suchej. Dużo więcej było ich w stolicy, ale te, co mnie dopadły były chyba zdrowe, bo na razie dobrze się czuję.

Internet jest beznadziejny, więc będę pisać rzadko. Mam w planach raz w tygodniu, ale się zobaczy. O skype czy gg można pomarzyć. Na polski nr też nic nie dochodzi, więc jak by co piszcie na nr 00260979144978, nie obiecuję, że odpiszę

Jutro w kościele ma być oficjalne przedstawienie nas a w poniedziałek mamy poznać swoje obowiązki.

Pogoda jest ok. Jest ciepło, no dobra gorąco ok. 30 stopni ale wiatr powoduje, że nie odczuwa się tak gorąca jak n. w Albanii. Dziś nawet niebo zachmurzyło się i grzmiało.

Mam też przyjaciela. Ma na imię Sonia, choć jest płci męskiej. Jest rudy, ma 4 łapy i miauczy i to bardzo dużo. No, to całkiem komunikatywny kot.

Jak będziecie mieć jakieś pytania piszcie na blogu i nie przesyłajcie zdjęć bo za dużo impulsów zżera pobieranie ich.

Buziaki dla Wańkowicza, zwłaszcza Pani Helenki i dla całej mojej grupy olsztyńskiej. Mam nadzieję, że nowy rok formacyjny już zainaugurowany.

PS. Grupa olsztyńska - Przekażcie Danielowi, że mam problem z czytnikiem kart SD w kompie. Pokazuje mi jakiś błąd WE/WY czy jakoś tak. A jak wkładam modem Internetu do usb wysiada mi komputer. Przekażcie Mu, o ile sam nie przeczyta, że jak mi padnie komputer to ja Go znajdę w Olsztynie.