poniedziałek, 30 listopada 2009

Niosąc Ziemię na barkach




Niedziela, kolejna nudna niedziela. Nie lubię niedziel w Mansie!!! Są takie schematyczne, nic się nie dzieje. Ileż można czytać, leżeć, śpiewać. Pozostaje jeszcze spacer po okolicy albo pójść do centrum pograć w coś. Każdego tygodnia jest tak samo. Rano Msza Święta, potem krótkie wylegiwanie się i czytanie, przygotowanie obiadu (jeśli moja kolej), leżenie i czytanie, oczekiwanie na wieczór. Kiedy tak siedzę i zastanawiam się jak uatrakcyjnić ten Boży dzień zauważam jak po wyschniętej od palącego słońca ziemi sawanny (naszego podwórkaJ) maszerowała równym krokiem brygada czarnych mrówek. Każda z nich miała miejsce w szeregu i każda pilnowała swojego miejsca. Czarny pochód sięgał kilku centymetrów. Z góry przypominało to trochę ruch uliczny. Każda kompania podążała swoją drogą, nie wchodząc na ścieżkę innej drużyny. Każdy z czarnych oficerów miał na swoich plecach maleńkie ziarenko pisaku. Maleńkie dla nas, dla niego niby cała Ziemia na barkach, jednej małej mróweczki, niesiona. Jakby kierując się światłem zielonym, ciągle maszerują by jak najszybciej dotrzeć do celu. Już niedaleko, już widać niewielki beżowy czy czerwonawo-ceglasty grzybek z małą dziurką w środku. Ten grzybek, z którego wyruszają wszystkie oddziały to Centrum Dowodzenia. Niejeden architekt mógłby nagłowić się jak zbudować taki mrówczy domek? Istne cudo przyrody! Kto obdarzył te maleńkie stworzenia takim zmysłem i umiejętnością budowniczą? Kiedy te czarne termity docierają do celu zostawiają swój bagaż by wrócić po następny. Zostawione ziarenko pisaku staje się jednym z elementów fundamentu czegoś pięknego, co rośnie z czasem na moich oczach. „Nie piszczą świstawki kierowników budowy, nie zjeżdżają piękne samochody wiozące inżynierów z plikami planów, notatek, setkami przyrządów. Rośnie budowla w stosunku do mrówczego rodu ogromna.” (K. Nowak) To dopiero początek. Jeśli nie przyjdą wielkie deszcze, albo ludzkie nogi czy narzędzia nie sięgną tej perły architektury będzie ona rosła z dnia na dzień. Widziałam już w Zambii kilkumetrowe ciulu, kopce termitów, zazwyczaj budowane w pobliżu drzew. Są one bardzo twarde i trzeba nieźle namachać kilofem, żeby je rozbić. To kolejny z Cudów Natury.

Te małe mróweczki każdego dnia robią to samo, każdy dzień jest tak samo schematyczny jak niedziele w Mansie a jakże wielka i piękna budowla powstaje z tych czynności powtarzanych tysiąc razy! Może warto zastanowić się i poszukać moich niedzielnych ziarenek piasku, może trzeba otworzyć oczy i zachwycić się tą piękną i wielką budowlą, jaką tworzę każdej niedzieli w Mansie. Może trzeba wrócić po kolejne ziarenko i budować, budować…

PS. Posiałam już świeże kwiaty a Szef przysłał deszcz. Jak radzili chłopcy z oratorium obstawiłam miejsce świeżo posiane patykami, żeby psy nie zmarnowały mojej pracy. Tak sobie myślę, że super byłoby mieć maciejkę przed domem. Ale tylko myślę i przypominam jej zapach, bo nie znalazłam w sklepie nasionJ

Ostatnio życie misyjne wyposaża mnie w nowe doświadczenia. Dotąd panicznie bałam się kleszczy, może dlatego że nigdy nie miałam żadnegoJ Teraz praktykuję wyciąganie tych wstrętnych robali z mojego tygrysa Soni. Nie wiem gdzie on łazi, ale dzięki niemu dowiedziałam się, że kleszcze są również w Afryce, bo codziennie przynosi jakiegoś. Wprawiam się również w pieczeniu. O ile ciasto z przepisu Basi wcale nie urosło (myślę, że to wina zbyt dużej blachy i niestałego prąduJ) tak rogaliki drożdżowe z przepisu Ewuni wyszły wspaniałe. Odkrywam także, że lubię malować. Naprawdę, polecam misje jako czas własnego rozwoju i wzbogacania umiejętności.

Dzisiaj imieniny proboszcza. Miałam niezły kłopot jak zrewanżować się za ten różaniec, ale już prezent wykonany czeka na okazję.

To ważny dzień również dla przedszkolaków - koncert, więc trzymajcie kciuki. Przesyłam też fotki z egzaminów klas 9. Udało mi się nawet sfotografować ściąganieJ

Ściskam…

czwartek, 26 listopada 2009

Misyjna codzienność





Kochani,

Mija kolejny miesiąc mojego pobytu w Zambii. Czas biegnie tu bardzo szybko. Każdy dzień wygląda inaczej. Tym razem postaram się trochę opisać moje obowiązki tutaj.

Tygodniowy okres aklimatyzacji dawno już minął i siostry zagnały nas do roboty.

Podzieliłyśmy się z Ewą obowiązkami i ja odpowiadam za „Adopcję na odległość” oraz edukację przedszkolną a Ewa za oratorium „Pod drzewkiem”.

Zatem. Do południa chodzę do przedszkola. Najpierw spędzam z dziećmi czas na układaniu układanek, resztek klocków czy zajęciach namulanych (właśnie przygotowujemy aniołki i gwiazdki do dekoracji holu na koncert świąteczny). Potem toaleta i czas na godzinę zajęć. Żal mi tych małych słodasków, bo każdego dnia muszą siedzieć całą godzinę przy stolikach. Już od 3-latków uczą się pisać. Oczywiście wcześniej nie są przygotowywane do tego przez jakiekolwiek zajęcia manualne. Staram się, zatem od czasu do czasu prowadzić zajęcia przedszkolne w stylu europejskimJ Nie jest to łatwe, bo dzieciaki nie znają angielskiego, tylko pojedyńcze słowa. Nauczycielka jednak pomaga mi i tłumaczy mnie. Nie robię tego codziennie, bo nauczyciele szybko przyzwyczailiby się do tego. Już teraz jak nie zostaje w drugiej części dnia pytają ze smutkiem, dlaczego? Chcę jednak im pokazać, że to oni są zatrudnieni i dostają wypłatę, tak więc muszą na nią pracować. Obecnie przygotowujemy koncert bożonarodzeniowy dla rodziców, bo rok szkolny kończy się tu 4 grudnia. Pod koniec listopada chcemy, zatem pokazać rodzicom umiejętności naszych dzieciaków. Udało mi się już nauczyć moją grupę 4-latków (którą kocham każdego dnia coraz bardziej) piosenek a teraz pracujemy nad tańcem. Ciekawa jestem szczególnie jak rodzice odbiorą taniec. Afrykańczycy kochają tańczyć i robią to przy każdej okazji. Nasz taniec będzie w trochę innym rytmie niż rytmy Czarnego Lądu. Trzymajcie, zatem kciuki za moje małe brązowe przedszkolaki. Maluchy też mam nadzieję pokażą, co potrafią, bo choć nie jest to moja grupa czasem wpadam z jakimiś zajęciami. Zatem i one uczą się innego układu tanecznego.

Muszę tutaj chyba podziękować mojej Pani Dyrektor z Olsztyna, że wysyłała mnie na kursy z edukacji muzycznej C. Orffa. Są one bardzo mi przydatne tutaj, dzieci bardzo lubią zajęcia i potrafią nawet słuchać muzyki poważnej.

Po przedszkolu jest chwila na odpoczynek, lunch i potem znów dzieci. Tym razem spędzam kolejne 3 godziny w oratorium „Pod chmurką”. Wygląda to następująco. Codziennie na teren parafii przychodzi grupa dzieciaków (zależnie od dnia, tak do 150) w wieku do 15 lat. Najpierw mamy zabawy swobodne, które spędzam najczęściej na grze w piłkę nożną. Ciekawe, że wcześniej nie lubiłam footballu. Pan jednak dał mi już w Albanii tą łaskę i teraz chętnie gram z chłopakami. Oczywiście oni grają na bosaka. Ja ze względów higienicznych w sandałach. No przyznam, że nieźle mi idzie, (choć co niektórzy mali Afrykańczycy grają fantastycznie) i chłopcy byli zaskoczeni moimi umiejętnościami. Zawsze jak zaczynamy kłócą się z kim mam grać. I jak tylko uda mi się wykopać piłkę bardzo wysoko albo daleko słyszę wspólny okrzyk: KASIA!!! Potem są spotkania w grupach: język angielski, zabawy plastyczne, oglądanie bajek. Oczywiście kolejne pół dnia spędzam głównie z językiem bemba, choć te starsze dzieciaki całkiem nieźle sobie radzą z angielskim. I tak po 17 wracam do domu, prysznic by zmyć kolor czerwonego piasku z całego ciała, mrożona kawa, mała kolacja i człowiek pada już o 20. Tutaj szybko robi się ciemno, każdego dnia zmrok zapada już o 18. I tak dzień za dniem.

Bardzo zadziwiło mnie jak dzieci nas obserwują i dokładnie odczytują nasze emocje. Na początku pobytu brałam lekarstwa na alergię, które mnie bardzo otępiały. Chodziłam, zatem bez życia, zupełnie jak Śpiąca Królewna. Nie miałam ochoty na nic. Dzieciaki każdego dnia pytały, dlaczego jestem smutna, czy tęsknię za Polską, za rodziną. Raz nawet zażartowałam, że wracam do ojczyzny i wtedy bardzo się zasmuciły i pożaliły Ewie, dlaczego Kasia chce już wracać. Teraz jak tylko ziewnę z powodu spadku ciśnienia (przez te deszcze) zaraz pytają czy jestem zmęczona. Są niesamowite. Staram się, zatem być zawsze uśmiechnięta, żeby się za bardzo nie martwiły, bo mi jeszcze jakiejś depresji dostaną.

Jak wcześniej wspomniałam jestem odpowiedzialna również za „Adopcję na odległość”. Właśnie zdążyłam przygotować 50 kartek świątecznych dla naszych rodziców adopcyjnych. Zostały już dawno wysłane, bo mogą iść nawet ponad miesiąc czasu. Czekają mnie jeszcze przygotowanie sprawozdań dla Ośrodka Misyjnego z zakresu adopcji. Zapraszam, zatem do adopcji moich małych Murzynków. Wszelkie informacje znajdziecie na stronie www.misje.salezjanie.pl Adopcja ratuje przyszłość wielu naszym uczniom. W Afryce, z wielodzietnych rodzin zazwyczaj do szkoły chodzi tylko jedno dziecko z rodziny. Na edukację pozostałych po prostu nie stać rodziców. Siostry bardzo pilnują dzieci objętych, tym programem. Jak ktoś się nie uczy to nie ma zmiłuj się opuszcza szkołę.

Weekendy mam wolne, choć zawsze coś się znajdzie. Odkryłam, że jestem pracoholikiem bo trudno jest mi tylko odpoczywać w niedzielę. Zawsze muszę coś znaleźć małego do roboty, dziwnie jest tylko siedzieć i odpoczywać cały dzień. Muszę się z tym ukrywać przed 70 letnią siostrą Morą, która jak widzi, że coś robię w weekend zagania mnie do odpoczynku.

Z nadmiaru czasu zaczęłam uprawiać sobotni sport. Po lunchu wpadam do centrum młodzieżowego pograć z chłopakami (bo dziewczyn tam nie ma za dużo) w ping-ponga albo badmintona. W niedzielę zazwyczaj wybieramy się z Ewą i z liderami na spacer po wsi. W planach jest wizyta u chifa wioski, ale nie wiem czy jesteśmy godne?!!!

Zajęłam się także przygotowaniem małego ogrodu przed domem. Zrobiłam już porządki z kwiatami, które posadziła tu jeszcze Karolina a teraz czekam na obiecane nasiona od siostry Zofii i deszcz od Szefa.

Nie pamiętam czy już wam pisałam, że w październiku mieliśmy bardzo sympatyczne święto Dzień Wdzięczności. Dzieci i młodzież zawsze z niecierpliwością czekają na to święto, gdyż jest to okazja do obdarowania się wzajemnie upominkami. W tym dniu zorganizowano również krótkie przedstawienia. Największy jednak aplauz uczniów zdobył taniec nauczycieli i sióstr. Wszyscy, którzy pracują w naszych placówkach biorą udział w tym święcie. Każdy losuje jakiegoś cichego przyjaciela i robi mu prezent. Siostry przygotowują obiad, podczas którego wręcza się te prezenty. Oczywiście podstawą jest taniec i muzyka. Jest przy tym niezły ubaw, bo najlepsza zabawa żeby podejść i już prawie dać prezent a tu się za chwilę okazuje, że to nie jest ta osoba, która ma dostać i idzie się dalej.

W zeszłym miesiącu mieliśmy też wielki jubileusz – 25 lat naszej parafii i obecności Sióstr Salezjanek w Zambii. Świętowaliśmy cały weekend a parafianie przygotowywali się przez cały tydzień. Cały czas pamiętam, żeby Wam to opisać, bo było to niesamowite przedsięwzięcie. Mam nadzieję, że w grudniu znajdę trochę czasu.

I tak tu sobie żyję. Słońce już nie grzeje tak mocno i przynajmniej raz dziennie pada deszcz. Kiedyś opiszę Wam też burze, jakie tu się pojawiają. Dzieci śmieją się ze mnie jak mówię, że lubię deszcz. Ostrzegają, że przez cały listopad i grudzień będzie tylko deszcz i deszcz. Zła wiadomość jest taka, że będzie też więcej moskitów.

Nie sposób opisać wszystkich moich przygód, jakie mnie tu spotykają każdego dnia.

Pamiętam o Was w modlitwie.

Lesa amupale – Niech Bóg Wam błogosławi.

PS. Zapomniałam Wam opisać jak mnie ostatnio szybko wyleczył mój dobry znajomy, który mnie tu wspiera. Troszkę się przeziębiłam w piątek i w sobotę czułam się kiepsko. Piszę zatem: Leżę w łóżku i nie mam siły wstać. Przeziębiłam się. Zmów Zdrowaśkę za moje zdrowie. Za chwilę dostaje odpowiedź: Malaria. Bierz piguły i po tygodniu winno być lepiej. Nawet nie wiecie jak szybko wstałam na nogi, już po południu byłam zupełnie zdrowa. Tak więc wystarczy jeden sms i człowieka już nic nie boli!!! I nie martwicie się moja diagnoza była trafna. Śmieszne, nawet w Afryce człowiek może się przeziębić. A może to świńska grypa? Chociaż nie, nie kwiczę jeszcze, więc raczej to odpada. Ale Zdrowaśki możecie zmówić za moje zdrowie.

A i miałam ostatnio bardzo piękne imieninki. Od samego rana same niespodzianki. Najpierw Msza Święta w mojej intencji, zamówiona od Ewy i sióstr, potem śniadanie przygotowane przez Ewę. W międzyczasie wpadł brat Stefan z Maryjką i siostra Zofia z ciastem i małym upominkiem od Zgromadzenia. Wieczorem poszłyśmy na herbatkę do proboszcza i zostałyśmy zaproszone na polską grochówkęJ A proboszcz podarował mi różaniec błogosławiony przez Benka XVI. To już mój drugi różaniec tutaj. Pierwszy dostałam od siostry Zofii i jest z Ziemi Świętej. To był bardzo radosny dzień…

Teraz czeka mnie przyrządzenie kolacji imieninowej w weekend, bo w tygodniu nie ma czasu.

baKasia

z Małą Terenią

niedziela, 22 listopada 2009

Salezjański ambulans





Kilka tygodni temu siostra Zofia zabrała nas na wycieczkę. Celem było nawiedzenie dwóch domów Sióstr Salezjanek w Lwingu i Kasamie (postulat Salezjanek). Niektórzy z Was pewnie sobie myślą, że siostra Zosia werbuje nowy narybekJ Nie nie. Nie tak łatwo się tu poddamy!!!! Poza tym na szczęście nie mają tu mojego rozmiaru habituJ

Piątek i część soboty miałyśmy spędzić w Lwingu a wieczór sobotni i niedzielny poranek w Kasamie. Zambia podzielona jest na 7 prowincji i Kasama jest stolicą prowincji północnej. Jest to również stolicą diecezji, w mieście tym, zatem rezyduje biskup (obecnie jest administrator, bo biskup na emeryturze a Afrykańczycy nie spieszą się z wyborem następnego. Taka samą sytuację mamy w Mansie.)

Jakieś 15 km. za Mansą skończył się darmak (asfalt) i zaczęła droga buszowa. Niesamowite przeżycie podróż taką drogą. Polecam tylko w dzień, bo można nieźle skończyć. Jadąc nią czujesz się jak na rodeo (tak myślę, choć nigdy nie ujeżdżałam bykaJ ) W tamtą stronę ja nabiłam porządnego guza a z powrotem Ewa. Dach samochodu na szczęście jest cały. Po zmroku trudno jest zauważyć pijanych brązowoskórych, których jest tu bardzo dużo. Problem alkoholizmu nadaje się na oddzielny post. Już zaplanowałam jak będę gromadzić informacje do tego tematu. Będzie to obserwacja uczestniczącaJ Wybrałam już kilka barów w naszej mieścinie. No, ale zboczyliśmy z drogi.

Wyobraźcie sobie, że jedziecie drogą z dziurami jak ser szwajcarski i nagle wzdłuż drogi kilkumetrowy rów o głębokości jakieś 6m. W porze deszczowej często droga ta jest nieprzejezdna. Jadąc mijaliśmy kilka wiosek, w których ludzie żyją z rolnictwa, z tego, co sami uprawiają, hodują. Wszyscy bardzo chętnie pozdrawiają każdy przejeżdżający samochód, a tym bardziej z musungu. Dzieciaki, kiedy się im odpowie machając krzyczą czasem O.K.

Podczas drogi zainteresował mnie widok dużej grupy osób w jednym miejscu. Okazało się, że nadszedł czas zbioru orzeszków ziemnych i ludzie schodzą się by pomóc sobie wzajemnie. Rozkładają swoje tobołki, przyrządzają posiłki, pracują wspólnie.

Przy drodze kwitnie handel tym, co ludzie wyhodują, czy dostaną od Matki Natury. I tak, korzystając z buszowych super marketów miałam okazję spróbować kilku owoców buszowych m.in.

amasuku – mały, okrągły owoc w kolorze brązowo-beżowym, dość słodki, w środku od 3-4 pestek

mfungo – owoc o kolorze fioletowym, z jedną dużą pestką, w smaku bardzo cierpki. Język i usta po zjedzeniu większej ich ilości nabierają fioletowej barwy.

iczisongole – duży, żółty i bardzo twardy owoc, trzeba mocno walnąć żeby go rozłupać. W środku ułożenie 2-3 pestek wyglądem przypomina mózg. Kwaśny.

Wspólną cechą tych przysmaków jest duża ilość albo wielkość pestek a mała ilość miąższu. Są zazwyczaj cierpkie lub kwaśne.

W drodze (w buszu) spotkałyśmy też wypadek. Przeładowany samochód przewrócił się z ludźmi i bagażami. Przyczyną była najprawdopodobniej albo nadmierna prędkość albo niesprawny samochód. Ludzie nas zatrzymali mówiąc, że już 1,5godziny czekają na karetkę. Było kilkunastu rannych, i co najmniej 4 wyglądało niezbyt ciekawie. Poproszono nas by zabrać najbardziej rannych. Jest to szczególnie niebezpieczne, jeżeli ktoś umarłby w naszym aucie mogłybyśmy zostać oskarżone o śmierć. Siostra, zatem zdecydowała się zabrać kilku poszkodowanych, ale z jakąś osobą przytomną. Do najbliższego szpitala dojechałyśmy po 2 godzinach, a z tyłu na samochodzie mieliśmy 5 rannych poupychanych jak śledzie. Jeden z nich był w bardzo ciężkim stanie. Po drodze spotkałyśmy też „ambulans”, trudno jednak było powiedzieć, kto jest tam lekarzem, kto kierowcą. Przed szpitalem „obsługa” w ogóle się nie spieszyła z zabraniem rannych. Transportowanie ich z auta do szpitala zajęło jakieś 10 min. Najciekawiej wyglądały fotele do przewożenia rannych - plastikowe krzesła ogrodowe na jakiś kółkach. Zresztą sam budynek szpitalny nie wyglądał estetycznie. Afryka!!!

Lwingu – wieś położona w buszu. Chcąc zrobić większe zakupy trzeba udać się albo do naszej Mansy, albo do Kasamy. Do obu miejscowości jest około 200km. (drogą buszową). Z kranu leci woda koloru coca coli, której nie można pić. Siostry prowadzą tam szkołę.

PS. Mam w pokoju przyjaciółkę. Jest to maleńka jaszczurka o imieniu Georgina. Ciągle martwię się o nią czy ma co jeść i czy jej czymś nie przygniotłam. Jest naprawdę mała. Mam zamiar wziąć się za tresurę, ale to jak troszkę podrośnie. Póki, co jest bardzo szybka i nie mogę jej złapać. Dzieciaki doradziły mi bym karmiła ją konikami polnymi. Ostatnio nałapałam jej 5 latających mrówek, ale nie zjadła. Chyba to nie jest jej ulubione danie.

W tygodniu wrzucę kilka słów o mojej codzienności. Tych, którzy mają niedosyt przepraszam, ale korzystanie z Internetu jest tu dość kosztowne, więc postanowiłam tylko raz w tygodniu wrzucać posty. Dlatego, staram się żeby były dłuższe.

sobota, 14 listopada 2009

African trip



Jak już wspomniałam byłam kilka dni w stolicy, Lusace. Pewnie myślicie sobie „O hrabina przyzwyczajona do wygód wybrała się do miasta na zakupy, albo zjeść coś dobrego w restauracji”!! O nie nie, wręcz przeciwnie mam nadzieję, że długo nie będę musiała tam wracać. Pojechałam tylko odebrać dokumenty z urzędu emigracyjnego. Podróż w tamtą stronę była bardzo miła. Na początku załadowałam się na pakę samochodu z 4 innymi Afrykańczykami i kilkoma tobołami. Jedyny dyskomfort jazdy to wrzynający się w plecy karton. Po interwencji jednak moich współtowarzyszy siedziałam jak królewna. W pewnym momencie zrobiło się nawet rodzinnie. Ja oparta o jednego z chłopaków, na moich nogach nogi następnego, leżące na mnie czarne dziecko i „wchodząca” na mnie jego mamusia. No całkiem miło, dopóki nie zaczęto jeść jajek. Nie cierpię zapachu gotowanych jajek!!!! W połączeniu z jazdą tyłem - mało brakowało. Udało mi się wytrzymać tak dwie godziny i potem Ewa zlitowała się nade mną. Resztę drogi spędziłam z fatherem Michałem (kierowcą) na rozmowach i modlitwach. Podróż pomimo odległości (800km, jakieś 11h samochodem) minęła szybko. A, no i sikałam w buszuJ W Lusace miałyśmy zostać 3 dni. Co mnie najbardziej ucieszyło? Spotkanie z naszymi dziewczynkami, które pracują w City of Hope. Mamy tam 3 fantastyczne kobietki z naszej grupy warszawskiej, którym dziękuję za gościnę. Jedna z wolontariuszek z Belgii śmiała się, że to prawdziwa polska inwazja:) Drugą radością tego miejsca były krótkie, choć niezwykle cenne chwile spędzone z o. Pawłem – dzięki Wielebny za każde słowo. Trzecią radość natomiast doznałam słysząc bzyczenie moskita. U nas ich nie ma, więc jak tylko jest okazja korzystam i morduję te wstrętne owady, dla własnego zdrowia oczywiście – i tak udało mi się tym razem zlikwidować jednego. Zawsze to o jednego napastnika mniej w Afryce.:) Kolejna radość to możliwość usłyszenia głosów mojej rodzinki na skype. Choć nie wiem już co lepiej, bo jedna z moich rozmów przeradzała się w rozpacz. Babcia płacze, Julka płacze, Oliwka krzyczy – dobrze Sylwia, że zainterweniowałaś rozłączając się, bo nie wiem czym by się to u Was skończyłoJ Mam nadzieję, że opanowałaś sytuację:)

Muszę przyznać, że byłam mile zaskoczona szybkością załatwienia spraw urzędowych. Zajęło nam to jakąś godzinę (nie licząc prawie dwóch miesięcy czekania) i już możemy zostać na dwa lata.

Przejdę teraz do podróży powrotnej. Kupiłyśmy bilety dzień wcześniej na pks, który miał odjeżdżać o 16 w środę. W Lusace jest kilka firm przewozowych (wybór firmy jest uzależniony od znajomości ich warunków albo naganiaczy, którzy atakują jak tylko pojawisz się w bramie dworca.) i w dalekie trasy zazwyczaj są nocne kursy. Nie byłam z tego zadowolona, bo jazda po Afryce nocą nie należy do bezpiecznych. Na odcinku Lusaka – Mansa jest kilka miejsc z ogromnymi dziurami i jak się zapomni o nich, a auto jest rozpędzone…Zresztą w drodze do Lusaki widziałam chyba 3 poważne wypadki.

Zajechałyśmy na dworzec 40 min przed czasem. Była okazja poobserwować. W pół godziny po czasie okazało się, że nasz pojazd się zepsuł i mamy iść do innego przewoźnika (trochę się zaniepokoiłam jak jakiś gościu pozbierał od nas bilety, ale jak wszyscy oddawali, to my też). Kolejny kurs przewidziany był na 19.30. Co tu robić? Ewa poszła penetrować okolicę, ja pilnując bagaży rozdawałam cukierki dzieciakom i powierzałam swój los Opatrzności. Kiedy autobus przyjechał pierwsi mieli wsiąść pasażerowie, którzy mieli wykupione bilety na tą linię a potem dopiero my. Ewa jednak przedarła się przez tłumy i zarezerwowała miejsca. Kiedy kierowca kazał mnie przepuścić zaczęło się piekło. Byłyśmy jedynymi białymi i co niektórym nie podobało się, że mają przepuścić mnie pierwszą. Ja jakoś nie upierałam się, zresztą słysząc te wrzaski i groźne spojrzenia najchętniej zapadłabym się pod ziemię. Pozostawało jednak tylko uśmiechać się i powiedzieć grzecznie: Dziękuję. Na nasze nieszczęście dostałyśmy miejsca na ostatnich dwuosobowych fotelach naszego wehikułu. Siedziałam wściekła, za taką cenę tak długo czekać i jeszcze…Musielibyście to zobaczyć, tego się nie da opisać ile mieści się w afrykańskim autokarze ludzi i bagaży. Z najbardziej egzotycznych rzeczy wieźliśmy rower, lodówkę, stoliki plastikowe, krzesełka, jakieś materace. Podobno miałyśmy szczęście, że nic na dach nie załadowali. Zaczęłam się bać. Myślę, że podczas wypadku albo zginęłabym uduszona przez bagaże, albo przez Afrykańczyków. Zaczęłam nawet spisywać testament. Do siostry Zofii napisałam, że chce być pochowana w Zambii a o. Paweł miał się zająć procesem beatyfikacyjnym. Mój humor poprawił się nieco jak zobaczyłam, że mogłam jeszcze dostać miejscówkę w przejściu. Nie będę Wam opisywać 12 godzin jazdy. W skrócie – PKS pędził jak szalony, przez całą drogę słuchaliśmy głośno jednej płyty, nie mogłam iść siusiu, bo w przejściu cała masa rzeczy a postoje były w jakiś dziwnych miejscach. W każdym razie cała i zdrowa w czwartek rano-8.30 - ucałowałam ziemię mojej Mansy. Wszyscy przez cały tydzień witali nas z powrotem i śmiali, kiedy na pytanie o podróż do stolicy wołałam: never more Lusaka!!!!

Podczas naszej nieobecności w Mansie mieliśmy mały huragan. Najpierw spadł ogromny deszcz, siostra mówiła że wody na podwórku po kolana a potem przyszedł ogromny wiatr, który pozrywał dachy na budynkach księży i sióstr, przewrócił mur oddzielający nasz dom od szkoły. Nasza dacza, niedawno zresztą zbudowana ostała się cała. Widać zatem, że odwaliłam dobrą robotęJ Tylko Ewa zapomniała zamknąć okno przed wyjazdem i wszystko w pokoju pływałoJ Naprawiamy zatem teraz wszelkie szkody i czekamy na przywitanie w naszej parafii kolejnego Polaka brata Stefana. Zmiany u księży w połączeniu ze zmianami w zgromadzeniu Salezjanek wpłyną na powstanie mniejszości polskiej w Mansie, ale o tym innym razem, bo to jeszcze tajemnica…

Wiem, wiem miałam opisać służbę zdrowia, ale cały czas jestem pod wrażeniem wycieczki, więc temat przesuwam na kolejny post. Pewnie już i tak macie dosyć tego czytania. Naprawdę staram się oszczędzać w słowach.

Ściskam

baKasia

PS. Po naszym podwórku grasuje wąż. Pierwszy raz widziano go miesiąc temu. Tym razem ukazał się s. Eveline. Podobno jest wielki, więc jak wracam do domu wieczorem bez latarki idę jak słoń, tupiąc głośno nogami:)

wtorek, 10 listopada 2009

Afrykańska rzeczywistość





Tym razem chcę Wam pokazać troszkę prawdziwego życia Afrykańskiego. Otóż na zdjęciu wyżej widzicie mój domek. Oczywiście musiałam go budować sama, no z pomocą Ewy. Budowa takiej posiadłości zajęła nam kilka miesięcy. Najpierw trzeba znaleźć odpowiednie miejsce. Z tym nie jest tu problem, bo powierzchni pod zabudowę duuuuuuuuuuuużo. Jest ona jednak zarośnięta krzaczorami i drzewami buszowymi. Pierwszy etap budowy nazywa się - karczowanie terenu. Po uprzednim usunięciu największych zielonych elementów architektury krajobrazu można przejść do wypalania najmniejszych. I tak jak Afrykańczycy wypalają kawałek buszu, przygotowując teren tak też uczyniłyśmy (dobrze, że organizacje ekologiczne nie dotarły tu jeszcze, bo gdzie mieszkałybyśmy wtedy?) Następny etap to poszukiwanie ciulu – często kilkumetrowych kopców zbudowanych przez termity. Są one bardzo twarde i przydaje się tu kilof. Kiedy pogrzebie się w takim kopcu można znaleźć glinę, z której następnie lepi się cegły. Cegły, aby stały się twarde wypalane są w specjalnie zbudowanych piecach. Kiedy zatem ja budowałam chatkę Ewa wybrała się na poszukiwanie materiału do pokrycia dachu. Zajęło jej to cały dzień, gdyż wysoka buszowa trawa, która się do tego nadaje rośnie na terenach położonych na obrzeżach Mansy. Dobrze, że Pan zesłał pomoc. W budowaniu naszej willi pomogli sąsiedzi z naszego osiedla (oczywiście trzeba było przygotować jedzenie, bo tylko, dlatego nam pomogli. Bez jedzenia w Afryce nie ma pomocy, nie ma spotkania, uroczystości. Jest to podstawa). W projekcie domu miałyśmy 3 pokoje, kuchnię. Niestety brakło miejsca na trzeci pokój. Ewentualni goście będą spać w pokoju „Pod chmurką” lub w insace – takiej altance, w której przyjmuje się gości, gotuje w porze suchej. Dzięki pomocy sąsiedzkiej dom zbudowałyśmy w jeden dzień. Co z łazienką? Postawiłyśmy na inkulturyzację i łazienkę mamy oddzielnie, poza naszą chałupką. To, co widzicie obok domku jest właśnie jej częścią, służącą do kąpieli. Oczywiście wcześniej trzeba sobie przynieść wody, bo brakło funduszy na hydraulikę. No cóż!!! Jeśli chodzi o WC to jest niewielki i też poza domkiem Nie wypada pokazywać w tym wypadku zdjęcia. I tak sobie żyjemy w naszym małym M2. Teraz już wiecie jak buduje się afrykańskie domy. Kiedy znudzimy się naszą chatką, kiedy pomrzemy albo wyprowadzimy się do innego miasta lub potrzebny będzie większy dom bo nasza rodzina powiększy się o nowych wolontariuszy nasz dobytek opustoszeje, by potem zamienić się w ruinę, która jest wkomponowana w krajobraz afrykański.
Apropo ewentualnych gości…Odwiedziłyśmy ostatnio Emigration Office w Mansie. Wszystko szło dobrze, dopóki nie przyszedł tradycyjny afrykański urzędnik, co to się chce doczepić do czegoś. Tak sobie myślę, że jest to chyba cecha już typowo urzędnicza, na całym świecie. No, w każdym razie 27 października kończyła nam się miesięczna wiza turystyczna, którą otrzymałyśmy na lotnisku (koszt 50$). Wizę turystyczną można przedłużyć oficjalnie 3 razy (wyjątek stanowi tu np. siostra Mora, której przedłużono 4 razy, a co tam). My w oczekiwaniu na work permit, stawiłyśmy się w biurze w celu przedłużenia naszej wizy turystycznej. I kiedy właśnie jeden z przesympatycznych, młodych urzędników (po zapoznaniu się z naszą sytuacją, że nie jesteśmy siostrami a wolontariuszkami, pracujemy z dziećmi, czekamy na work permit, po powrocie do Polski planujemy wyjść za mąż – oczywiście padła tu propozycja zambijskiego męża, ze strony urzędnika) chciał wbić pieczątki w drzwiach stanął jego przełożony. O siostra, to dobrze, bo mamy problem! – powiedział z uśmiecham na twarzy. Te Panie wpisane są jako świeccy misjonarze (tydzień po przyjeździe odbył się spis obcej ludności w Mansie i siostra wpisała nas jako misjonarki a nie turystki), mają, zatem złą wizę. Powinny mieć biznesową jak NGO (która notabene jest dużo droższa). Zgodnie z procedurą od jutra te Panie są nielegalnie w Zambii i możemy je zamknąć. Ja w tym czasie obserwowałam dokładnie pokój urzędniczy. Moją uwagę przykuły pozrywane zasłony w oknach, metalowe szafki zamknięte na długi stalowy pręt oraz plakaty z tematami antykorupcyjnymi. Wszystkie te obrazy w połączeniu ze świadomością spędzenia kilku miesięcy w afrykańskim więzieniu a następnie deportacji do kraju sprawiły, że omal nie wybuchnęłam śmiechem. Siostra próbowała wytłumaczyć, że do tej pory w ten sposób załatwiała sprawę wiz wolontariuszy i wszystko było dobrze, urzędnik powtarzał, że powinna być wiza biznesowa. I tak wkoło Macieju. Rozmowy przerwała cisza po pytaniu siostry To co dalej? Urzędnik chwilę zastanawiał się i doszedł do wniosku, że tym razem zlituje się nad dwiema muzungu. Kazał podwładnemu przedłużyć pobyt na kolejny miesiąc. Siostra, no cóż w celu podtrzymywania dobrych stosunków (Afrykańczycy nie lubią, jak się im sprzeciwia) podziękowała i zaprosiła urzędnika na kawę do naszej misji.
Na szczęście już jutro jedziemy odebrać work permit do stolicy. Podobno są już gotowe, ale kto tam wie…To Afryka.
Następnym razem opiszę przygodę w buszu. Poznacie kawałek afrykańskiej służby zdrowia.

PS. U nas wielkimi krokami zbliża się pora deszczowa. Pierwsze opady już za nami. Dzieciaki mówią, że w listopadzie i grudniu będzie tylko padać i padać. W przedszkolu przygotowujemy koncert świąteczny dla rodziców. Udało mi się już nauczyć moją grupę piosenek a teraz pracuję z dwoma grupami nad tańcami. Zobaczymy co z tego będzie.
Łukaszu, wszystkiego najlepszego z okazji Twoich ….urodzin. Obyś odnalazł to, czego szukasz, niech ten okres pustyni zaowocuje oazą na Twojej drodze życia. Życzenia miałam wysłać smsem ale telefon mi się rozleciał i wszystkie kontakty zapisane w nim przepadły. Ściskam!!!

PS. Jestem w stolicy, mam już work permit ważny na dwa lata, wiec nie muszę wracac za szybko. Podczas naszej nieobecności w Mansie przeszła ogromna burza i pozrywało nam dachy na naszych budynkach. No cóż pozostaje nam wrócić do MAnsy dopiero w kolejnej porze suchej