sobota, 14 listopada 2009

African trip



Jak już wspomniałam byłam kilka dni w stolicy, Lusace. Pewnie myślicie sobie „O hrabina przyzwyczajona do wygód wybrała się do miasta na zakupy, albo zjeść coś dobrego w restauracji”!! O nie nie, wręcz przeciwnie mam nadzieję, że długo nie będę musiała tam wracać. Pojechałam tylko odebrać dokumenty z urzędu emigracyjnego. Podróż w tamtą stronę była bardzo miła. Na początku załadowałam się na pakę samochodu z 4 innymi Afrykańczykami i kilkoma tobołami. Jedyny dyskomfort jazdy to wrzynający się w plecy karton. Po interwencji jednak moich współtowarzyszy siedziałam jak królewna. W pewnym momencie zrobiło się nawet rodzinnie. Ja oparta o jednego z chłopaków, na moich nogach nogi następnego, leżące na mnie czarne dziecko i „wchodząca” na mnie jego mamusia. No całkiem miło, dopóki nie zaczęto jeść jajek. Nie cierpię zapachu gotowanych jajek!!!! W połączeniu z jazdą tyłem - mało brakowało. Udało mi się wytrzymać tak dwie godziny i potem Ewa zlitowała się nade mną. Resztę drogi spędziłam z fatherem Michałem (kierowcą) na rozmowach i modlitwach. Podróż pomimo odległości (800km, jakieś 11h samochodem) minęła szybko. A, no i sikałam w buszuJ W Lusace miałyśmy zostać 3 dni. Co mnie najbardziej ucieszyło? Spotkanie z naszymi dziewczynkami, które pracują w City of Hope. Mamy tam 3 fantastyczne kobietki z naszej grupy warszawskiej, którym dziękuję za gościnę. Jedna z wolontariuszek z Belgii śmiała się, że to prawdziwa polska inwazja:) Drugą radością tego miejsca były krótkie, choć niezwykle cenne chwile spędzone z o. Pawłem – dzięki Wielebny za każde słowo. Trzecią radość natomiast doznałam słysząc bzyczenie moskita. U nas ich nie ma, więc jak tylko jest okazja korzystam i morduję te wstrętne owady, dla własnego zdrowia oczywiście – i tak udało mi się tym razem zlikwidować jednego. Zawsze to o jednego napastnika mniej w Afryce.:) Kolejna radość to możliwość usłyszenia głosów mojej rodzinki na skype. Choć nie wiem już co lepiej, bo jedna z moich rozmów przeradzała się w rozpacz. Babcia płacze, Julka płacze, Oliwka krzyczy – dobrze Sylwia, że zainterweniowałaś rozłączając się, bo nie wiem czym by się to u Was skończyłoJ Mam nadzieję, że opanowałaś sytuację:)

Muszę przyznać, że byłam mile zaskoczona szybkością załatwienia spraw urzędowych. Zajęło nam to jakąś godzinę (nie licząc prawie dwóch miesięcy czekania) i już możemy zostać na dwa lata.

Przejdę teraz do podróży powrotnej. Kupiłyśmy bilety dzień wcześniej na pks, który miał odjeżdżać o 16 w środę. W Lusace jest kilka firm przewozowych (wybór firmy jest uzależniony od znajomości ich warunków albo naganiaczy, którzy atakują jak tylko pojawisz się w bramie dworca.) i w dalekie trasy zazwyczaj są nocne kursy. Nie byłam z tego zadowolona, bo jazda po Afryce nocą nie należy do bezpiecznych. Na odcinku Lusaka – Mansa jest kilka miejsc z ogromnymi dziurami i jak się zapomni o nich, a auto jest rozpędzone…Zresztą w drodze do Lusaki widziałam chyba 3 poważne wypadki.

Zajechałyśmy na dworzec 40 min przed czasem. Była okazja poobserwować. W pół godziny po czasie okazało się, że nasz pojazd się zepsuł i mamy iść do innego przewoźnika (trochę się zaniepokoiłam jak jakiś gościu pozbierał od nas bilety, ale jak wszyscy oddawali, to my też). Kolejny kurs przewidziany był na 19.30. Co tu robić? Ewa poszła penetrować okolicę, ja pilnując bagaży rozdawałam cukierki dzieciakom i powierzałam swój los Opatrzności. Kiedy autobus przyjechał pierwsi mieli wsiąść pasażerowie, którzy mieli wykupione bilety na tą linię a potem dopiero my. Ewa jednak przedarła się przez tłumy i zarezerwowała miejsca. Kiedy kierowca kazał mnie przepuścić zaczęło się piekło. Byłyśmy jedynymi białymi i co niektórym nie podobało się, że mają przepuścić mnie pierwszą. Ja jakoś nie upierałam się, zresztą słysząc te wrzaski i groźne spojrzenia najchętniej zapadłabym się pod ziemię. Pozostawało jednak tylko uśmiechać się i powiedzieć grzecznie: Dziękuję. Na nasze nieszczęście dostałyśmy miejsca na ostatnich dwuosobowych fotelach naszego wehikułu. Siedziałam wściekła, za taką cenę tak długo czekać i jeszcze…Musielibyście to zobaczyć, tego się nie da opisać ile mieści się w afrykańskim autokarze ludzi i bagaży. Z najbardziej egzotycznych rzeczy wieźliśmy rower, lodówkę, stoliki plastikowe, krzesełka, jakieś materace. Podobno miałyśmy szczęście, że nic na dach nie załadowali. Zaczęłam się bać. Myślę, że podczas wypadku albo zginęłabym uduszona przez bagaże, albo przez Afrykańczyków. Zaczęłam nawet spisywać testament. Do siostry Zofii napisałam, że chce być pochowana w Zambii a o. Paweł miał się zająć procesem beatyfikacyjnym. Mój humor poprawił się nieco jak zobaczyłam, że mogłam jeszcze dostać miejscówkę w przejściu. Nie będę Wam opisywać 12 godzin jazdy. W skrócie – PKS pędził jak szalony, przez całą drogę słuchaliśmy głośno jednej płyty, nie mogłam iść siusiu, bo w przejściu cała masa rzeczy a postoje były w jakiś dziwnych miejscach. W każdym razie cała i zdrowa w czwartek rano-8.30 - ucałowałam ziemię mojej Mansy. Wszyscy przez cały tydzień witali nas z powrotem i śmiali, kiedy na pytanie o podróż do stolicy wołałam: never more Lusaka!!!!

Podczas naszej nieobecności w Mansie mieliśmy mały huragan. Najpierw spadł ogromny deszcz, siostra mówiła że wody na podwórku po kolana a potem przyszedł ogromny wiatr, który pozrywał dachy na budynkach księży i sióstr, przewrócił mur oddzielający nasz dom od szkoły. Nasza dacza, niedawno zresztą zbudowana ostała się cała. Widać zatem, że odwaliłam dobrą robotęJ Tylko Ewa zapomniała zamknąć okno przed wyjazdem i wszystko w pokoju pływałoJ Naprawiamy zatem teraz wszelkie szkody i czekamy na przywitanie w naszej parafii kolejnego Polaka brata Stefana. Zmiany u księży w połączeniu ze zmianami w zgromadzeniu Salezjanek wpłyną na powstanie mniejszości polskiej w Mansie, ale o tym innym razem, bo to jeszcze tajemnica…

Wiem, wiem miałam opisać służbę zdrowia, ale cały czas jestem pod wrażeniem wycieczki, więc temat przesuwam na kolejny post. Pewnie już i tak macie dosyć tego czytania. Naprawdę staram się oszczędzać w słowach.

Ściskam

baKasia

PS. Po naszym podwórku grasuje wąż. Pierwszy raz widziano go miesiąc temu. Tym razem ukazał się s. Eveline. Podobno jest wielki, więc jak wracam do domu wieczorem bez latarki idę jak słoń, tupiąc głośno nogami:)

3 komentarze:

  1. Cześć Kasiu!!!
    Zaglądam tutaj prawie codziennie wyczekując z niecierpliwością nowych informacji z Afryki.Twoje opowieści są bardzo ciekawe- prosze o więcej.Trzymam za Ciebie kciuki!!!!
    P.s. Będziemy mieli syna;-)))
    Buziaki
    Twoja Karolcia
    no i uważaj na Siebie!!!

    OdpowiedzUsuń
  2. Kasik - napisz w wolnej chwili jak umówiłaś się z panią z magazynu :-)
    A węża można odstraszyć ogniem podobno, więc może zamiast latarki wyposaż się w pochodnię (choć wcale nie wiem, czy to takie proste). Uważaj na siebie, ściskamy Cię moooocno! I popatrz - kolejny fach w ręku - budownictwo ekstremalne :-)

    OdpowiedzUsuń
  3. Łukasz Pani redaktor napisała co oczekuje, ja odpisałam, ze jak poznam troszke kulturę, tradycje to coc napiszę. Teraz zatem zbieram materiały.
    Ściskam

    OdpowiedzUsuń