piątek, 4 czerwca 2010

Kolejne przygody

Ach, wszyscy tylko przypominają, proszą o nowe notki na blogu, ale nikt nie napisze maila co się dzieje u Was. Nie pamiętam, kiedy dostałam wiadomości od mojej ukochanej kuzynki Małgosi, czy współlokatorek z Wańkowicza, albo moich koleżanek po fachu, że nie wspomnę o dzieciach, które porzucałam z rozdartym sercem – grupie MWDB OLSZTYN. Tylko ksiądz Hubert i załoga z Przedszkola 31 pozostaje wierna swoim obietnicom NIE ZAPOMNIEĆ!!!
Co do moich postów to ciągle coś, wsiąkłam już zupełnie w moje obowiązki, w życie misyjne, w którym ciągle brakuje czasu. Wcześniej były wakacje, potem malaria a przez ostatni czas palec w gipsie to i jak tu pisać. Moje nowe hobby zostało zawieszone na jakiś czas i to pod przymusem. Grając z męską drużyną, czasem mało delikatną i wcale nieprzejmującą się jedyną umukashaną (dziewczyną) na boisku, wybiłam sobie palucha. I to tego, na którym w przyszłości będzie się prezentować obrączka!! Nie był to pierwszy raz, ale ten raz był zbyt mocny. Kiedy opuchlizna nie chciała zejść postanowiłam odwiedzić miejski szpital. Swoją drogą widziałam już klinikę, szpital więc został już tylko witch doktor!!! Jak to na obczyźnie bywa tak i w Mansie znalazł się znajomy, biały doktor Bogdan z Ukrainy. Przyjął mnie bardzo serdecznie, szybciutko przed pokojem prześwietleń wypisał skierowanie i sprawa prześwietlenia została załatwiona w 15 min – w normalnym trybie średnia czasu 3h. Na szczęście nie było złamania i przemieszczenia kości, udaliśmy się zatem do zabiegowego, w celu konsultacji (5min) i założenia gipsu 10 min. Wszystko w iście ekspresowym tempie, nawet w Polsce nie da się tego tak szybko załatwić. Oczywiście była propozycja nastawiania palca, na którą odpowiedziałam stanowczo NIE!!! Gips w sumie też był chyba tylko, dlatego że nie wierzyli mi do końca, że nie będę grała w kosza przez jakiś czas. Zostałam, zatem uziemiona na 2 tyg z palcem w gipsie u prawej ręki. Szpitala za dużo nie widziałam, miałam okazję mijać kuchnię – jedzenie (shima) gotowana jest na palach drewnianych na zewnątrz. Pokój prześwietleń wyglądał całkiem estetycznie, na łóżku była nawet poduszka. Najśmieszniejsze było jak dr Bogdan napisał w skierowaniu teacher Kasia. Oczywiście Afrykańczycy nie przyjęli tego do wiadomości i zapytali o nazwisko. Szkoda, że nie widzieliście miny laboranta jak kazałam mu napisać KOBUSIŃSKA Kiedy wywoływali mnie po zdjęcie, też się uśmiałam, bo gdyby nie to, że widziałam na zdjęciu dłonie, nigdy nie domyśliłabym się że czytają moje nazwisko.
Gips zdjęłam sobie po dwóch tygodniach męczarni (chciałam tylko zauważyć, że z zagipsowanym palcem całkiem możliwe jest pływanie w jeziorze) i palec nadal opuchnięty. I masz ci los. Udaję się, zatem kolejny raz do szpitala. Tym razem obejrzy mnie chirurg też z Ukrainy. Zobaczymy, co też poradzi. (Właśnie wróciłam z wizyty, wiadomości są bardzo smutne – z palcem ok., mam dużo ćwiczyć go i zakaz grania w kosza przez kilka miesięcy). Ciekawostka: Sala operacyjna w szpitalu w Mansie nazywa się OPERATION THEATRE.
Po ostatnim śnie gdzie spadłam z drzewa, na którym siedziało ze 30 kotów zastanawiam się co teraz się przydarzy
Życie misyjne. Generalnie same braki. Dziury w budżecie na wszelkich możliwych płaszczyznach. Dzieciaki nie chodzą do szkoły, bo nie mają na opłatę (szkoły nawet państwowe są płatne, oprócz school fees trzeba kupić uniform i buty, zeszyty. Jeżeli nie ma się tych podstawowych rzeczy dzieciaki wysyłane są do domu). Czasem dziwi mnie to, jak prosto i łatwo odpowiadają, że przestali uczęszczać gdyż nie zapłacili czesnego. Naprawdę wielkie szczęście mają uczniowie naszej szkoły, których czesne pokrywane jest w większości z pieniędzy adopcyjnych. W ostatnim czasie też zostałam wrobiona w macierzyństwo. Jeden z nauczycieli dołączył do moich rozmów z liderami. Rozmawialiśmy o tym, co im brakuje w szkole. Nauczyciel przysłuchując się zażartował, że powinni zwrócić się do ba Majo (mamy) – wskazał na mnie. Ja zażartowałam, że skoro mamy mamę to on zostanie tatą. Potem nastąpiły negocjacje w rezultacie, których jeden z liderów skorzystał, ustaliliśmy, że mama kupuje uniform a tata buty. Z żartu wyszło coś dobrego, tyle, że mam nadzieję, iż kolejne moje dzieci nie zaczną się dopominać, bo zbankrutuje. Zasmuciła mnie też niedawno rozmowa, z Nathanem – liderem. Jest w klasie 9 i podczas pogawędki okazało się, że nie chodzi do szkoły, gdyż nie opłacił czesnego. Jest sierotą, stracił wcześnie rodziców (ojca nie pamięta a matkę jak miał 2 lata). Mieszka z bratem i jego rodziną. Brat nie ma stałej pracy, więc lekko w domu nie jest. Bardzo lubię tego chłopca, jest pracowity i spokojny. Czasem zamyśla się i wpatruje w pustkę – zupełnie jak ja. Myślę, że nasze spokojne dusze dobrze się dogadują. Dogadaliśmy się zatem, że dam mu połowę wymaganej sumy a on pomoże mi w pracach porządkowych na terenie przedszkola. Możecie sobie wyobrazić jak szczęśliwe było moje serce, kiedy na drugi dzień Nathan przypędził w uniformie szkolnym i roześmianą buzią od ucha do ucha pokazać mi rachunek (zawsze wymagamy od dzieciaków rachunków, sprawdzamy czy nie oszukują). W ten sposób pojawił się kolejny uśmiech na kolejnej brązowej twarzy. Nie możemy pomóc wszystkim, nawet jeśli to są dobrzy pomocni liderzy, możemy jednak powoli wspierać i cieszyć się że kolejnym uśmiechem na twarzy.
Zawsze pojawia się dylemat: Komu pomóc, na ile pomóc i wymagać a na ile tylko dawać? Dla mnie było oczywiste od razu, że nie mogę pomóc wszystkim. Tym bardziej, że wieści szybko się rozchodzą i potem powstaje niekończąca się kolejka potrzebujących. Wiele dzieci i młodych to wykorzystuje i liczy tylko, kiedy musungu im da, nie zastanawiając się jak mogą pozyskać pieniądze. Niedawno Ewa nie mogła się pogodzić z brakami naszych liderów, (ponieważ znamy ich lepiej niż pozostałe dzieci z oratorium znamy też ich potrzeby, smutki czy radości). Zastanawiała się jak można im pomóc. Zaczęło się wysyłanie ich od siostry do siostry od księdza do księdza. Kiedy przyszli do s. Zofii ona szczerze powiedziała że nie ma akurat żadnej pracy, ale mogą wykonać miotły bo to się przyda i wtedy kupi je od nich. Do tej pory nikt nie przyszedł a zdarzenie miało miejsce w marcu. Często mamy tu odmienne zdanie z Ewką na temat tego rodzaju działań. Obie się zgadzamy, że trzeba jakoś ich wspierać tylko zasięg tego wsparcia nas różni.
Rada praktyczna dla przyszłych wolontariuszy: nie pomożecie wszystkim a czasem jedyną pomoc, jaką od siebie dacie to bycie z dzieciakami, młodzieżą, rozmowy z nimi i zabawy. I najważniejsze: najgorsze nauczyć dawania, zwłaszcza za nic. Czasem denerwuje mnie jak nasi liderzy wymagają od nas zeszytów, ołówków, długopisów a potem coraz droższych rzeczy jak buty, uniform…I tak łatwo im przychodzi powiedzieć: Daj mi ołówek! Kiedy pytam co się stało z poprzednim, danym 3 tyg, wcześniej – Zgubiłem!!! Zatem „wyżebrać” ode mnie cokolwiek nie jest łatwo i trzeba się trochę napracować.
Nasi nauczyciele też mieli mały kryzys. Na początku semestru rząd nie wypłacił ba Kafundishiom w Zambii pensji. Nauczyciele, zatem zastrajkowali i w większości szkół nowy term zaczął się z tygodniowym opóźnieniem. U nas jednak wszystko rozpoczęło się w odpowiednim terminie.
W przedszkolu wielkie malowanie. Podjęłyśmy z Ewą jedną z większych form współpracy – tu ksiądz Roman możesz być z nas dumny Siostra Celeste wydała zgodę na malowanie na ścianach, i takim sposobem w jednej klasie mamy dżunglę, w drugim afrykańską wioskę. Poza tym kolorowo robi się wokół budynku: kamienie w różnych odcieniach, środki dydaktyczne wyczarowane z pokrywek od wiaderek. Moje ukochane Laura Pre-school pięknieje z tygodnia na tydzień. Zdradzę wam, że uwielbiam chodzić wieczorami do przedszkola. Siadam sobie na kłodzie i wsłuchuję się w ciszę i chłonę duszę tego miejsca wspominając obrazy i przeżycia, których tu doświadczyłam do tej pory. 1 czerwca zorganizowaliśmy też dzieciakom Dzień Dzieci. Wybraliśmy się z tej okazji do 4 państw, poznaliśmy dzieci z 4 kontynentów (ze względu na braki białych grałyśmy z Ewą po dwie role. Ja byłam wróżką i Chińczykiem w jednym a Ewa – Polką i Indianką). Potem tańce, konkursy i wspólne video. Nasze Słodaski dostały po paczce popcornu (zostałam specjalistką od przygotowywania prażonej kukurydzy – 100 torebek w pół dnia) i lizaku. Impreza była wspaniała!!!!
W oratorium przeżyliśmy niedawno akcję „Ciuszek”. Dziękujemy za ubrania przysłane z Polski, z SOMU. Wszystko zostało przekazane potrzebującym. Dzieciaki bardzo się cieszyły z każdej rzeczy, nawet zbyt dużej czy za małej.
Tak czas pędzi szybko i niedługo trzeba będzie się spakować i pożegnać. Zanim to jednak nastąpi cieszę się Afryką, Mansą. Najśmieszniejsze jest to, że ostatnio częściej wyprowadzają mnie z równowagi Musungu a nie Afrykańczycy. Chyba trzeba się zastanowić czy na pewno ze mną wszystko w porządku
No to się trzymajcie, piszcie. Post o Livingstonie i dalsza część puszkowa „is comeing” jak to mówią Afrykańczycy, więc czekajcie cierpliwie….

Humor misyjny – mam nadzieję, że Ewa mnie nie udusi za to.
W maju obchodziliśmy urodziny Ewy. Wymarzyła sobie na ten dzień ognisko. Oczywiście, jak to cała Ewa, przygotowania rozpoczęły się późnym popołudniem (w dzień urodzin). Na godzinkę przed wyznaczonym czasem spotkania (19,00) zajęłam się sałatką a Ewa organizowaniem śpiewnika i ogniska – w tym drugim dzielnie pomagała jej s. Celeste. Ewa pożyczyła nawet, grila bo stwierdziliśmy, że będzie wygodniej. Jak to Ewa, nie sprawdziła czy mamy czarko – węgiel drzewny. Tak, więc ok. 19 okazało się, że grill raczej nie wypali. Kilka minut po 19 wpadła zdyszana, że kiełbaski trzeba przygotować w piekarniku, bo za ogniskiem trzeba poczekać. Okazało się (niestety, wiem to tylko z opowieści s. Godlive i żałuję, że tego nie widziałam), że Ewa nazbierała liści od banana i to całkiem świeżych. Kiedy nie chciały się palić z pomocą pobiegła s. Celeste polewając liście naftą. Co z tego wyszło? Kupa dymu!!! I śmiechu!!! Kiedy całą akcję zobaczyła s. Godlive od razu wszczęła akcję ratowniczą, wydała odpowiednie polecenia przygotowania kiełbasek w piekarniku i poszukała odpowiedniego materiału, palącego się bez problemu – drewna!!! Do tej pory śmiejemy się, że jak ognisko to tylko z liści bananowca i przygotowane przez Ewę.

Wybrałam się w niedzielę na szkółkę niedzielną Anglikanów, prowadzoną przez jednego z koszykarzy, z którym gramy w każdą sobotę. Podczas gdy dorośli mają mszę on zajmuje czas dzieciom. Mieliśmy okazję wymienić się doświadczeniami pedagogicznymi i podzielić zabawami. Swoją drogą znalazłam w Mansie małych brązowych Słodasków, które nie wiedziały jak mam na imię i z zaciekawieniem dotykały mojej skóry. Nie często spotyka mnie to, gdyż przez naszą wioskę nie da się przejść niezauważonym i dookoła słychać Kasia i Ewa. Tak, więc wszyscy wkoło wiedzą, kto się na spacer wybrał i nasi oratorianie czy przedszkolaki nie dziwią się już widokiem musungu. Bawiło mnie, kiedy po kryjomu szybko dotykały mojej ręki i śmiały się. Przy okazji spotkałam tam jedną z naszych dziewczynek z przedszkola - Faith. Oczywiście przyszła się przywitać i kiedy tak przymilała się do mnie do akcji wkroczył jej tata. Przywołał córkę do porządku, i poprosił żeby nie przeszkadzać madam. W odpowiedzi usłyszał – Father is not madam is teacher Kasia from preschool. Oboje zaczęliśmy się śmiać i tato przyszedł przywitać się. W poniedziałek nauczycielka pytała dzieci, jaki był dzień wczoraj i kto był w kościele. Dzieci krzyczały - me, me!!! Nagle w klasie padła odpowiedź z ust Faith - teacher Kasia!!! Nieformalnie, zatem zostałam przyjęta do rodziny kościoła anglikańskiego.
To tak żeby Wam nie było smutno!!!!!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz