niedziela, 18 lipca 2010

"W czasie kazan dzieci sie nudza..."






Chisenga – wyspa na rzece Luapula, dzicz…, bez stałego prądu, tylko Ci, którzy mają baterie słoneczne są szczęściarzami. Realizując mój plan – zostania świętą, która umrze w buszu, tam spędziłam niedawno dłuższy weekend. Razem z Ewą wprosiłyśmy się na wyprawę misyjną księdza Andrzeja Daniluka. Wyspa jest jedną ze stacji misyjnych parafii Kazembe, do których misjonarz dociera czasem tylko raz w roku. Ostatnio wyspiarze gościli księdza na Boże Narodzenie. Sam Salezjanin opowiada o tym miejscu z wielkim zapałem i miłością. Uwielbia spędzać tam czas, co można wyczytać z jego opowieści i uśmiechu towarzyszącego im.
Aby dostać się na wyspę należy najpierw pokonać 3 godzinną trasę – łódką (czas jest uzależniony od załogi pokładu, jeżeli są to ministranci księdza Andrzeja to trasę można pokonać nawet w 2 godzinki). Sama droga wodna to przepiękne szuwary, wycięty i oczyszczony z zarośli kanał rzeczny. Dokoła aleje papirusów i wrzosowych lilii wodnych. Są jednak też miejsca, które przyprawiają na chwilę o dreszczyk. Pływające czarne skupiska ziemi, kopce, w których mogą czaić się węże, bardzo niebezpieczne, podobno rozmiarów anakondy, atakujące intruzów pojawiających się na ich terenie (w drodze powrotnej o zgrozo ugrzęźliśmy na dłuższą chwilę wśród takich kopców).
Na wyspie są trzy główne wioski. Pierwsze dwa dni spędziliśmy w wiosce, której nazwy oczywiście nie pamiętam. Przywitano nas z radością. Zwłaszcza uśmiechnięte buzie dzieciaków i starszych wioski zapewniały, że jesteśmy tu mile widziane. Myślę, że długo nie widziano tu białych kobiet. Niektóre z dzieci, tych mniejszych reagowały płaczem na białasów. Większość nazywała nas siostrami. Ciekawe, co sobie myśleli, kiedy siostra Kasia zakładła spodnie albo krótkie spodenki. W każdym razie za dużo nie prostowałyśmy, że do święceń nam się nie spieszy Pierwsze moje marzenie się spełnia. Kąpiel w prysznicu i to z cieplutką wodą. Zaraz po przyjeździe zostajemy zaproszone do odświeżenia się. Za słomianymi matami czekały dwie balie cieplutkiej wody, mydło. W tym czasie ksiądz Andrzej siedział jak prawdziwy chif na krześle otoczony wiernymi. Po krótkim przywitaniu czas na jedzonko. Pierwszego dnia ugoszczono nas pyszną rybką, świeżą, smażoną w sosie z pomidorami, ubwali i oczywiście liście. Celebrujemy każdy kawałek „owoców rzeki”. Dawno nie jadłam tak pysznej ryby. Zmęczenie daje znać, ale o spaniu nie ma co myśleć. Po godzinie leżakowania (za oknem krzyki dzieciaków) przyszła kolejna delegacja mieszkańców przywitać się i zapraszając nas na zewnątrz. Chciałoby się odpocząć trochę od ludzi, ale nie wypada, oni tak bardzo się cieszą z wizyty. Mam wrażenie, że dzieciaków przybyło…No to sobie odpoczęłam…Ewa z wielkim zapałem zebrała sporą grupę chętnych do zabawy. Była okazja przypomnieć sobie wszystkie piosenki, gry jakie znamy z oratorium. Słodaski bardzo szybko uczyły się piosenek i były zaskoczone kiedy śpiewałyśmy coś w cibemba. Wieczór zaczęłyśmy kolacją – pysznym wiejskim kurczakiem. Pomimo, że czasem był on twardy (kiedyś jeden z Zambijczyków podjął sam temat, czemu kurczak przyrządzony przez musungu jest miękki a przez Zambijkę twardy? Doszliśmy do wniosku, że zazwyczaj Zambijczycy są tak głodni, że nie czekają, dłużej aż mięso się ugotuje), smakował zupełnie inaczej niż ten z Shopritu. Nasz był średnio krwisty, udało się jednak go porozrywać – oczywiście nikt tu nie pyta o sztućce. My dwie jedzące kolację a na zewnątrz cała gromada głodnych brzuchów, no ale nie wypada odmówić, trzeba szanować tradycje i nawet jak się nie jest głodnym zjeść. Po kolacji usiadłyśmy przed chatą. Obserwowałam schodzących się parafian. Wszyscy z wielkim uśmiechem witają ponownie. Jest to czas na śpiewy chóralne. Na moje nieszczęście były to same smęty, które jeszcze bardziej utulały do snu. Ewa padła pierwsza. Potem ksiądz Andrzej. Kiedy proboszcz udał się na spoczynek katechista rozgonił wszystkich do domu. Pozostało tylko umyć się w miseczce wody i pomodlić o same najedzone moskity. To, co najbardziej lubię w buszu to, że chodzi się szybko spać. Brak prądu powoduje, że zazwyczaj o 20, 21 wioska utula się do snu. No chyba, że jest w okolicy jakiś bar.
Nie inkulturyzowałyśmy się za bardzo (Zambijczycy wcześnie wstają, zwłaszcza kobiety) i jak prawdziwe leniwe musungu spałyśmy do 8.00. Już dawno nie pozwalałam sobie na tak długi sen. Śmiałyśmy się do ks. Andrzeja, że tak tu się rozleniwimy i w Mansie trzeba będzie użyć dźwig by ściągać nas z łóżek. Taki tu zwyczaj, że wodę do kąpieli przynoszą nam rano (poprzednim razem w buszu też tak było). Dla mnie to pewien dyskomfort, bo po całym dniu trudno jest zasnąć brudną i zakurzoną. Dzień na wyspie zaczynał się zatem kąpielą w buszowym prysznicu, z balią cieplutkiej wody. Potem śniadanie – gotowany ryż z pomidorami i cebulką. To, czego brakuje to poranna herbata albo kawa. Kolejny dzień to spacer po okolicy i zabawy z dzieciakami, których tu pełno. W wiosce widać było i czuć wszędzie suszącą się kasawę. Widok jest o wiele przyjemniejszy od zapachu, niezbyt zachęcającego do jedzenia (dla mnie kasawa po prostu śmierdzi). Wieczorem mecz piłki nożnej. Najzabawniejszy, jaki widziałam. Do gry włączyła się nawet Ewa, która zazwyczaj tylko obserwuje. Najciekawsze i najśmieszniejsze jest to, że jak tylko Ewa dostała się do piłki, cała obrona drużyny przeciwnej rozpływa się gdzieś na boki (nie wiem czy z obawy przed nią czy z uprzejmości). Jakaż była radość przybyłych na mecz mieszkańców wioski, kiedy Ewie udało się strzelić gola! Wszyscy wiwatowali głośniej niż na Mistrzostwach Świata w SA. Trzeciego dnia wczesnym rankiem o 10.00 udałyśmy się w 2 godzinną podróż pieszą na drugi koniec wyspy do głównej wioski Chisenga. Towarzyszył nam cherman z tejże wioski, który zabrał część naszego bagażu w tym słodkie ziemniaki i kurę, którą dostałyśmy na odjazd. Wszystko to włącznie z materacem księdza Andrzeja zapakował na rowerek i ruszyliśmy. Co chwila ludzie żegnali nas albo witali, pozdrawiali i życzyli dobrej drogi. Podczas spaceru nie mogłam napatrzeć się na pola kasawy uprawiane w gorącym słońcu i wypalonej jego żarem ziemi. To co najbardziej utkwiło mi w pamięci z tej wioski (z wyjątkiem kolejnych setek dzieci) to Msza Święta w niedzielę, a szczególnie zachowania dzieci podczas kazania.
Podczas niedzielnej mszy posadzono nas przy ołtarzu zaraz obok chóru. Naprzeciw było miejsce dla ok. 40 dzieciaków, które można było obserwować. Z moich wnikliwych spostrzeżeń wynika, że dzieci w czasie kazań się nudzą, zwłaszcza, jeśli trwa ono ponad 50 min. Słodaski można podzielić na kilka grup:
1. Grupa śpiochów – to te, którym nie przeszkadza krzyczący, gadający bez przerwy ksiądz, nie reagują one też na zaczepki swoich kolegów tylko smacznie odpoczywają śniąc o aniołkach i nshimie. Kiedy już potrzeba snu zostanie zaspokojona otwierają swoje małe brązowe oczka, przeciągają się słodko i wracają do uważnego słuchania słów księdza.
2. Grupa gaduł – są to małe brązowe słodaski, którym nie zamykają się buzie, wręcz przeciwnie nasilają swoją aktywność komunikacyjną z innymi, kiedy tylko ksiądz zaczyna podnosić głos. Nie zamykają swoich pyszczków nawet na prośby i groźby starszych, pilnujących porządku w kościele. Jaka szkoda, że nie mogę zrozumieć co jest tematem konwersacji, często popartej żywą gestykulacją.
3. Grupa rozrabiaków – należą do nich dzieci, którym świecą się oczka i chytry, przebiegły uśmiech nie znika z twarzy. Ta grupa potrafi rozbawić najlepiej obserwatorów. Zabawa zaczyna się od przyczajenia na przeciwnika i uderzenia go tropikiem z głowę. Następnie pojawia się odwet ze strony poszkodowanego. I tak zaczyna się pewna tropikowa bitwa. Kiedy robi się już za głośno do akcji wkracza ktoś z dorosłych. Ku zadowoleniu zaczepnisia, tego który rozpoczął bitwę, naganę dostaje poszkodowany. I tak kończy się zabawa podczas kazania.
4. Grupa misjonarskiego wparcia – te dzieciaki nie wiadomo czemu, jak zaczarowane słuchają z uwagą słów kapłana. Siedzą cichutko, nikomu nie przeszkadzają. Wydają się zmieszane i troszkę zagubione, kiedy kapłan kończy słowami Amen. Najwidoczniej zaciekawione są dalszą częścią niecodziennej „imprezy”.

Kiedy i ja usłyszałam Amen, wróciłam myślami i wzrokiem do aktywnego uczestnictwa we Mszy Świętej, która tutaj na wyspie jest rzadkością.
PS. Paczka wielkanocna z Olsztyna dotarła (w sumie to wyszła to paczka wielkanocno-urodzinowa). Ku mojemu zdziwieniu Chińczycy zupki nie skonfiskowali. Wszystko dotarło bez szwanku – żóbrzyk też Dzięki za wszelkie materiały dla dzieciaków, przydadzą się. Oratorium i przedszkole to jak studnia bez dna. Nie załapałam tylko, po co te czasopisma misyjne? Ja tu mam misje na co dzień!!! No chyba, że to część formacji misyjnej… Dzięki za zdjęcie, szkoda, że nie ma na nim ks.Bozika!!! Mam nadzieję, że grupa Albańska też pokochała Shkrel, jak ja przed dwoma laty!!! Ach, zazdroszczę Wam tej Albanii, tak bardzo tęsknię!!!!
Dotarła też paczka dla dzieciaków z Warszawy od niejakiej Pani Żmichowskiej. Bardzo proszę, jeżeli czyta Pani mój blog o kontakt mailowy – mysza432@wp.pl Dziękujemy za wszelkie zabawki, materiały papiernicze, ubrania. Kolejne wolontariuszki będą miały nowe zapasy
Tak nam powoli czas wracać. Ja spakowałam już jedną torbę. Po niedzieli siostra Zofia jedzie do Lusaki, to mi ją zabierze, co bym nie dźwigała. I tak pewnie będę miała ciężki bagaż smutasów i tęsknotek. Póki co z Mansy wyruszam na początku sierpnia by jeszcze pobuszować po Zambii, a potem „…ukochany kraj, umiłowany kraj…”
Buziaki u uściski dla mojej babci Sabci z okazji 80tych rodzinek. Chciałabym jeszcze publicznie pogratulować tej samej babci, że wytrzymała ze swoim mężem, a moim ukochanym dziadkiem Mieciem zwanym „Złota Rączka”, 60 lat!!!! Kocham Was bardzo!!!!

1 komentarz: