wtorek, 28 grudnia 2010

Zabieganie i zmęczenie...




"Każdy z Was tu zgromadzony, wie że świąt nadejdzie czas. Zabieganie i zmęczenie wkrótce też ogarnie nas..."

I wszystko, jak w wierszyku, sprawdziło się dokładnie. Ostatni tydzień przed świętami był naprawdę męczący. A miało być tak pięknie...Obiecałam sobie, że przystopuję, że usiądę, że pomyślę i przeżyję ten czas ostatnich chwil adwentowych w atmosferze wyciszenia. Nie udało się:(
Nie był to jednak stracony czas.

W poniedziałek i wtorek udało się dokupić ostatnie prezenty i złożyć wizyty najbliższym znajomym. Owocem tego są uśmiechy na twarzach moich bliskich z trafionych upominków oraz zaproszenie na ślub, jakie otrzymałam od Madzi i Jana. Dostałam też od nich mały upominek w barwach afrykańskich - ramka w kształcie żyrafy i zdjęcie dwóch zabawnych "MAłpiszonków" w ramce - DZIĘKUJĘ
W środę, po godzinnej przeprawie przez miasto trasą Nagórki-Zatorze, dostałam się do radia, gdzie czekały na mnie dwie bardzo sympatyczne i uśmiechnięte osoby: pani Monika i Filip. Udało nam się sprawnie i szybko nagrać wywiad, który był emitowany w Niedzielny poranek w "Dziecinadzie".
W środę gościłam też na Kółku Misyjnym w SP 25 w Olsztynie. Tematem spotkania były misyjne kartki świąteczne oczywiście o tematyce afrykańskiej. Uwielbiam spotkania z dziećmi. Dzieciaki chętnie też pytali o zeszłoroczne święta spędzone w Zambii. Nasza twórcza radość zaowocowała przepięknymi pracami, które możecie zobaczyć na zdjęciach.
W czwartek przed Bożym Narodzeniem przypomniałam sobie jak to było rok temu w Mansie. Szczególnie wróciły obrazy z Wigilii, kiedy to siostra poprosiła mnie o udekorowanie kaplicy. Pamiętam, jak byłam wystraszona...Przecież ja tego w życiu nie robiłam. W tym roku, już z małym doświadczeniem, chętnie i bardziej odważnie pomogłam siostrze Franciszce zrobić żłóbek w naszym kościele na Nagórkach.
I tak po 3,5 godzinach pracy w przedszkolu w piątek ruszyłam do domku. Oj wielkie zdziwienie mnie ogarnęło,kiedy wjechaliśmy na drogę powiatową prowadzącą do mojej wsi. Odcinek, który można pokonać w 15 minut zajął nam prawie godzinkę. Wyglądało to mniej więcej jak droga buszowa po porze deszczowej, tyle że samochód tańczył po śliskiej a nie zabłoconej nawierzchni.

Za to w święta wyszło całe to bieganie...
Śpiąca Królewna przy mnie to nic...

czwartek, 23 grudnia 2010

Lesa amupale mu mwaka 2011


Boże Narodzenie to...
Mówienie o ponownych spotkaniach
O głębokich uczuciach
I o spoglądaniu we własne wnętrze.
To wspólne spacery
Aby przecierać nowe szlaki.
To odnajdywanie w duszy tego dziecka, które w nas tkwi,
Odrzucenie egoizmu, aby dać siebie całego…
To miłość, światełko i nadzieja
To ten niepewny świat
To wzięcie się za ręce i wspólne życie w pokoju.
Czyż nie tego pragniemy?


Namuposha umutende mu nshiku sha Noeli.

środa, 22 grudnia 2010

"Wolontariusz w Dziecinadzie"




Zapraszam wszystkich w niedzielny poranek po 9:00 do słuchania Radia Olsztyn.
Będę miała okazję opowiedzieć najmłodszym mieszkańcom Olsztyna o tym, jak wygląda życie dzieci w Zambii, czy w Zambii ubiera się choinkę...
Dziękuję Pani Monice, która jest redaktorem programu oraz Filipowi za miłe i ciepłe spotkanie.
Natotela sana

Dziecinada - Radio Olsztyn - Niedziela - 9.00
Zapraszam

TAU + MWDB = radosna twórczość

Poniżej link do filmiku o tym, jak to się wolontariusze MWDB spotkali z Małą Tereską
http://www.youtube.com/watch?v=Jt25tRlcwyQ&feature=player_embedded

niedziela, 28 listopada 2010

Jesu alitemwa abanabanono...




Ostatni czas jest bardzo gorący :) nawet pomimo śniegu, który w Olsztynie leży już od kilku dni.
Jeszcze rok temu spędzałam niedzielę misyjną w Zambii i to w największej okazałości - przeżywaliśmy 25lecie parafii i Sióstr Salezjanek w Zambii. To była uroczystość, wtedy dziękowałam Bogu, z Czarnego Lądu,za misjonarzy i misjonarki, za świeckich zaangażowanych w to dzieło i za darczyńców. W tym roku postanowiłam podzielić się misjami z najmłodszymi w Polsce.
Zaczęło się od Niedzieli Misyjnej w parafii na Gutkowie. Jeżeli mówić o misjach to tylko do dzieci. Msza Święta z ich udziałem to prawdziwa radość i uczta dla serca.
Razem z najmłodszymi parafianami odgadywaliśmy zagadki misyjne: jakie kolory ma różaniec misyjny? Jaki kolor mają paciorki ofiarowane Afryce? Co oznaczają kolory na fladze Zambii? (swoją droga dowiedziałam się, że żółty kolor na fladze oznacza Chińczyków:). Najodważniejsi pokazali swoim rówieśnikom jak wygląda rodzina afrykańska. Udało nam się również zaśpiewać i pobawić w języku cibemba (używany w Zambii). Oczywiście wszyscy Milusińscy obiecali modlić się za swoich kolegów z Afryki, często głodnych, brudnych i osieroconych.
Tydzień misyjny to, jak już mieliście okazję zobaczyć w podanych linkach, spotkania z kołem misyjnym w Szkole Podstawowej nr 25 w Olsztynie oraz przy parafii na Nagórkach. Małym misjonarzom najbardziej podobały się zabawki zrobione przez czarnych Słodasków z Zambii. Polskie dzieciaki były nimi zachwycone.
No cóż ducha misyjnego trzeba zaszczepiać już od najmłodszych lat:)

poniedziałek, 8 listopada 2010

...oto jestem...

O tym co porabiam...
zapraszam
http://www.youtube.com/watch?v=U_46CVaPooA
http://www.youtube.com/watch?v=j8dfl7WnprQ

tutaj też jest wspomnienie o mnie, aż mi się łza zakręciła, kiedy ja byłam w Zambii dzieciaki pamiętały...
Dzięki
http://www.youtube.com/watch?v=qNbF_ydjytU&feature=related

czwartek, 2 września 2010

ostatnie zapiski z Mansy - sierpień 2010



Zrobiło się bardzo wietrznie. Najbardziej uciążliwy jest kurz, który wdziera się wszędzie – do nosa, buzi, oczu. Noce i poranki, choć trochę cieplejsze nadal muskają chłodnym dreszczykiem i zmuszają do opatulenia się kolejnym kocem. W przyrodzie zmiany. Niektóre drzewa zrzucają stare, suche liście, zmieniając swe stroje i przygotowują się do kolejnej pory. Na moich ulubionych drzewach gardenii pojawiły się kolejne, słodko pachnące, szczególnie wieczorami, śmietanki. Mangowce już przybrały świeży zielony kolor i ustroiły się w kwiaty. Szkoda, że nie spróbuję już ich grudniowych owoców. Bananowce obsypane zielono-żółtymi kiściami (ostatnio poruszyłam w zgromadzeniu temat kradzieży jednej z kiści z mojego ogrodu, oczywiście winowajca się nie znalazł) częstują swoim bogactwem. W zależności od gustu i smaku można wybrać bardziej soczyste zielone odmiany, lub grube, żółte i bardzo słodkie. Na wieczór najlepsza jest papaja. Trzeba tylko znaleźć chętnego, który wskrabie się na kilkumetrowy pień i zerwie wielki zielony owoc.
Najbardziej jednak nie mogę nadziwić się świergotom ptaków. Są wyjątkowo piękne. Gdzie się nie ruszę słyszę piękne pieśni wyśpiewywane przez pliszki. Najbardziej lubię, kiedy zabieram się do malowania przedszkola i jednym uchem słyszę głosy dzieciaków dochodzące z sali a drugim ptasie melodie dochodzące z drzew i dachu. Jak by chciały mi towarzyszyć w pracy, uprzyjemnić to co robię w ostatnich dniach pobytu w Mansie.
Mamy, zatem tu taką małą jesienną słotę.
Jak przystało na prawdziwa gospodynię zabrałam się za przetwory. Brat Stefan przyniósł pomarańcze, siostra Zosia podzieliła się miksturą na dżem, więc zobaczymy, co z tego wyjdzie – no wyszło tak sobie, siostra nie powiedziała, że kawałki powinny być bardzo małe i generalnie mój drzem to bardzo słodkie i twarde skórki pomarańczy, które można pożuć.
W wolnych chwilach siadam na łóżku i wspominam czas spędzony tutaj – dobrze, że tych chwil nie ma za dużo. Siostra Celeste nie daje odpocząć na finiszu i ciągle coś podsuwa. Śmiałam się ostatnio, że zaproszę ją do obejrzenia dzieła końcowego dzień przed wyjazdem, bo jeszcze coś dołoży.
Kiedy tak myślę o całym roku tutaj pojawia się uśmiech i ciepło w sercu, choć większość z tego czasu była niełatwa, wymagająca, czasem bolesna. Najpiękniejsze jest jednak to, że chyba odnalazłam odpowiedź na pytanie:, „Dlaczego Mansa?”. To, że mam w końcu pokój w sercu to, że są owoce pustyni. „Troska zrodzona z samotności nie może przetrwać, jeśli nie jest wspierana pełnym nadziei oczekiwaniem na dzień, kiedy wszystko się wypełni…Bez tego oczekiwania troska staje się chorobliwym zamartwianiem się bólem i stwarza więcej okazji do narzekań, niż do tworzenia. Jezus wyzwala nas od tego narzekania, wskazując, że po krótkim czasie troski następuje wielki dzień radości” (H. Nouwen). Życie ludzkie ma ten urok, iż pojawiają się w nim smutki i radości. Oczywiście my chcielibyśmy być tylko radośni, ale bez smutku nie dostrzeglibyśmy szczęścia. Tęsknota za rodziną, przyjaciółmi zakończy się radością z ponownego spotkania, wspólne zgrzyty z bliźnimi będą najbardziej cieszyły, kiedy uda się w końcu zrobić coś razem, nawet cierpienie i łzy niespełnionej miłości przyniosą owoce, wskażą odpowiednią drogę życia, która pełna jest spokoju i uśmiechu. Ten rok oczekiwania, pustyni przyniósł większą cierpliwość, pokorę, umiejętność pokonywania niektórych swoich barier, granic, słabości. To właśnie w tym oczekiwaniu mogłam dostrzec jak bardzo Bóg wypełnił moje życie. Dziś ze spokojem mówię, że nie był to rok przypadkowych smutnych wydarzeń, nieszczęść. Był to rok bezustannej sposobności do przeobrażenia serca. „Cierpliwe czekanie oznacza więc pozwolenie na to, aby nasz płacz i zawodzenie były oczyszczającym przygotowaniem do przyjęcia obiecanej nam radości” (H. N) Trzeba tylko zrozumieć i uwierzyć w cel czasem bolesnego oczekiwania a nie popadać w nudę i zgorzknienie.
Ostatni tydzień w Mansie. Staram się czerpać radość z każdej chwili z dzieciakami, pracownikami, siostrami. Jakbym chciała nadrobić cały rok. W poniedziałek 26 nauczyciele przygotowali mi niespodziankę urodzinową. Wszystko odbyło się w przedszkolu i to w wielkiej tajemnicy. Bo jak to jeden z nauczycieli, który zdążył mnie już trochę poznać powiedział – Kasi zrobić niespodziankę, niemożliwe… A jednak udało się, chociaż wywęszyłam już małe, co nie co w porannych przygotowaniach. Potem BaJessie (kucharka) przygotowała moją ulubioną potrawę afrykańską kachesha with granats. W ciągu dnia brat Stefan wpadł na kawę, dochodziły miłe smmsy i maile. A na sam koniec wiadomość z samego Shkrelu – Albania – pamiętamy o Tobie. Kto by pomyślał, jeszcze rok temu zapraszałam w Albanii na moje urodziny, które chciałam właśnie tam spędzić, a tu Afryka. Niezbadane są wyroki Boskie. Ciekawe gdzie za rok…. Swoja drogą mam zamiar świętować cały tydzień. W środę ofiarowano Mszę w mojej intencji a w niedzielę główna kolacja – urodzinowo-pożegnalna.
I tak mijają mi ostatnie chwile w Mansie. Pamiętam, jak jeszcze niedawno czytałam o ostatnich dniach na blogu Asi, a tu już pora wracać i mi…
Nie wiem, skąd i kiedy napiszę następnym razem. Nie martwcie się jednak, gotowa jestem na powrót, serce mam już troszkę stęsknione za Polską i moją Roksanką, spokojne i radosne że przecież zawsze mogę tu wrócić, choćby na chwilę (takie było moje życzenie urodzinowe – wrócić do Mansy – dostałam wielki wiwat za nie od nauczycieli)
PS. Martwi mnie tylko jedno, kot nadal nie wrócił….jakby chciał uniknąć pożegnania.


Wczoraj spędziłam ostatni dzień z moją ukochaną grupą Dominik. Czas minął bardzo szybko, ale i bardzo radośnie. Staraliśmy się przypomnieć wszystkie nasze ulubione zabawy z całego roku. Śmiechu było co nie miara…Kiedy moje myśli zaczęły krążyć po głowie zdałam sobie sprawę, jak bardzo dojrzały i urosły moje małe diabełki. Jestem z nich taka dumna. Po zabawach śpiewnym korowodem – słyszała nas chyba cała Mansa udaliśmy się przed figurkę Wspomożycieli Wiernych by jej ofiarować cały rok pracy i moje małe brązowe Słodaski. Oczywiście łzy cisnęły się do oczu i głos gdzieś uciekał, kiedy żegnałam się z nimi, ale wszyscy staraliśmy się być dzielni. Cukierki i buziaki były na samym końcu.
„Trudno się było rozstać; jeśli jednak rozstanie nie jest bolesne, to również powitanie nie może być radosne”

sobota, 28 sierpnia 2010

w Polsce

Cała i zdrowa dotarłam do Ojczyzny. Jak tylko sie urządzę wrzucę ostatni zapis z Mansy i cos nowego.
Dziękuję wszystkim, którzy pamiętali w modlitwie i trzymali kciuki.
To był ciężki ale i tez najpiękniejszy rok w moim życiu.
Dziękuję!

piątek, 13 sierpnia 2010

Bus is coming c.d.

Pisze tym razem z Chingoli co oznacza ze dotarlam. Smiejemu sie wszyscy, ze chyba pobilam rekord bo, droge ktora mozna pokonac w 4 godziny ja przebylam w dwa dni.
Wroce zatem do Kabwe. Nastepnego dnia z samego rana napisalam do Jeffa by zapytac jak sie maja moje sprawy. Jasnie Pan raczyl odezwac sie okolo 11, ze przekazal pieniadze kierowcy, ktory wraca do Lusaki. Od razu zadzwonilam do tego kierowcy by sie z nim umowic w Kabwe i zgadnijcie co on mi odpowiedzial...
- I just passed Kabwe (wlasnie oposcilem Kabwe).
To byl moment przez ktory zaczelam sie zastanawiac czy ja na pewno mam do czynienia z normalnymi ludzmi. Zaczelam krzyczec ze chyba jest glupi...i rozne inne takie...Odpowiedzial mi, iz to z Jeffem jest problem. Grzecznie juz stwierdzilam ze to firma powinna nazywac sie problem.
Kierowca zakomunikowal mi ze nie wie co dalej i ze musi skontaktowac sie z Jeffem. Ja tez napisalam do "mojego przyjaciela Jeffa" ze nie mam zamiaru jechac po pieniadze do Lusaki i czekam tylko do 14.
Godz 12.25 dzwoni Jeff - Autobus z Lusaki wlasnie wyruszyl i kierowca ma dla ciebie pieniadze.
Ok 14 pojawilam sie na tym samym przystanku busow na ktorym czekalam poprzedniego dnia 4 godziny. Autobus przyjechal.
Kierowca zakomunikowal,ze ma dla mnie kase od Jeffa ale ma tez wolne miejsce dla mnie w autobusie. Podziekowalam i stwierdzilam ze skorzystam ale nie za normalna cene. Kazano mi wsiasc i zaczekac.
Wsiadlam i zajelam miejsce, gdyz chetnych bylo bardzo duzo. Postanowilam powalczyc zeby mi troche pieniedzy oddali.
Sama podroz mijala bez wiekszych atrakcji az do moementu kiedy dotarlismy do Kitwe (ostatni przystanek przed Chingola, jakas godzina drogi).
No wiec w Kitwe kazano nam wysiasc i powiedziano ze autobus nigdzie nie jedzie dalej.
No adrenalina wskoczyla mi na najwyzszy poziom zdenerwowania, jaki mam zaprogramowany. Juz dawno mnie tak nikt nie doprowadzil do granic mojej anielskiej cierpliwosci, ktora rozwijalam przez caly rok tutaj. Co najlepsze 5 min wczesniej ten sam kierowca klamal mi w oczy ze jedziemy tym samym pksem do samego konca.
Pierwsze co zapytalam o moje pieniadze od Jeffa. Oczywisce driver zasmial sie ze przeciez mnie wzial, to pieniadze te sa za przejazd. Zaczelam na niego wrzeszczec i przeklinac po Polsku ze sa idiotami bo za dzien spoznienia biora ta sama cene. Wszystko jednak na darmo...Bylam sama w ciemny wieczor w Kitwe... Co ja biedna muzungu moglam zrobic, tylko ich wyzwac.
Ostatecznie wsadzono mnie do busa jadacego do Chingoli i zaplacono za moj przejazd.
Zrezygnowana i wkurzona na maksa wykrzyczalam tylko do ludzi w busie zeby nie korzystali z linii RK MOTORWAY BO TO OSZUSCI.
Cala i zdrowa dotarlam do mojego celu po dwoch dniach przebojow z transportem publicznym. Tak sie zastanawiam czy nie zostac bojownikiem ludu zambijskiego w walce o prawa konsumenckie - specjalizacja:transport publiczny!!!! Zobaczymy!!! Czeka mnie jeszcze droga powrotna.
Tym czasem Kuba, polski wolontariusz z Krakowa pokazuje mi fajne miejsca w Chingoli.
Do uslyszenia...
Wracam jutro do Lusaki wiec prosze o modlitwe w intencji spokojnej i bezpiecznej drogi!!!

wtorek, 10 sierpnia 2010

Bus is coming...

-O której przyjedzie autobus - to pytanie zadawane jest zawsze na stacji przez białych ludzi, którzy czekają na notorycznie spóźniające się PKsy.
- Bus is coming!! - odpowiadają wszyscy pracownicy.

Dzisiaj doświadczyłam co znaczy czekać na autobus. W niedzielę w drodze do Kabwe kupiłam od razu bilet na wtorek do Chingoli, żeby być pewną że będę miała miejsce. Wszystko poszło ładnie, bez problemu sprzedano mi wejściówkę. Wymieniliśmy się nawet numerami telefonów z pracownikiem firmy i ustaliliśmy że autobus będzie ok. 14.
We wtorek rano, ku mojemu zdziwieniu Jeff zadzwonił powiedzieć że wszystko ok i że tak jak ustalaliśmy będzie ok 14. Do południa udało mi się jeszcze zobaczyć kilka miejsc w Kabwe (m.in. bardzo ciężkie więzienie), poznać pozostałych współbraci o. Pawła i zjeść szybko lunch by zdążyć na autobus.
Chwilę po 14, kiedy z o. Pawłem "rozkoszowaliśmy" się hałasem i brudem stacji Pks Jeff zadzwonił kolejny raz, że mają opóźnienie ok 1,5h. wszystko jednak było oczywiste więc nie przejmowałam się tym zbytnio. ok 15.55 podjechał autobus tejże firmy u której ja wykupiłam bilet. Zapytałam czy jadą do Chingoli, ale okazało się że jadą tylko do Kitwe (stacja przed moim miejscem przeznaczenia). Wszystko jednak było bardzo podejrzane. zadzwoniłam zatem do przyjaciela Jeffa i zapytałam co jest grane, a on mi odpowiedział żebym się nie ruszała, autobus jest w drodze, mam czekać. No to siedzieliśmy z o.Pawłem do 17. Próbowałam się skontaktować z Jeffem ale jego, zresztą Pksu też,ani było widu, ani słychu. Po 3 min. naradzie zdecydowaliśmy wrócić do domu - ku zdziwieniu proboszcza (pochodzi z Ghany). Kiedy zapytał co się stało oznajmiłam Mu grzecznie, że ma szczęście iż nie jest Zambijczykiem bo gotowa jestem zabić pierwszego lepszego, jaki pojawi się na mojej drodze.

Pełna emocji postanowiłam, że następnego dnia wyruszam do Lusaki i próbuję odebrać moje ciężko zarobione kwacha tym oszustom!!!!
Kiedy uspokojona zajęłam się kolacją zadzwonił telefon. ku mojemu zdziwieniu był to Jeff. Spokojnie i grzeczne zapytał "Gdzie jestem? Przecież miałam czekać na stacji!!!
o zgrozo!!!! Spokojnym głosem odpowiedziałam grzecznie, że czekałam jakieś 4 godziny i nawet próbowałam się skontaktować ale ...i że chyba jest nienormalny, myśląc iż będę jechała teraz po nocy z nie wiadomo kim i czym!!!!!
Ustaliliśmy zatem, że jutro kiedy on będzie wracał spotkamy się w Kabwe i on odda mi pieniądze.
No to zobaczymy!!!!!

ach uwielbiam ten zambijski publiczny transport. Nigdy nie wiesz co może cię spotkać. Nadal jednak kultywuję moje motto "Take it easy"!!!!!

niedziela, 8 sierpnia 2010

Skleroza...

Kochani, napisałam ostatnio kilka słów co u mnie ale zapomniałam wziąć teks ze sobą z Mansy. Jak tylko do mnie dotrze wrzucę na bloga a tym czasem piszę do Was z Kabwe. Wsadziłam dziś Ewę w samolot (krzyczała i opierała się, lecz mimo tego że nabrała trochę ciała udało mi się ją wepchnąć w ostatniej chwili:); a sama ruszyłam w ostatnią podróż po Zambii by pożegnać przyjaciół. Właśnie goszczę u SVD, zatem żegnam sie z o. Pawłem. Potem w planach Chingola i ostatni etap - dotarcie do wodospadu Kalambo (drugi, najwyższy jednostopniowy wodospad w Afryce) oraz jezioro Tanganika. Potem już tylko Polska.
Olsztyniacy - Napiszcie kilka słów jak po Albanii?
Ściskam wszystkich bardzo gorąco......

niedziela, 18 lipca 2010

"W czasie kazan dzieci sie nudza..."






Chisenga – wyspa na rzece Luapula, dzicz…, bez stałego prądu, tylko Ci, którzy mają baterie słoneczne są szczęściarzami. Realizując mój plan – zostania świętą, która umrze w buszu, tam spędziłam niedawno dłuższy weekend. Razem z Ewą wprosiłyśmy się na wyprawę misyjną księdza Andrzeja Daniluka. Wyspa jest jedną ze stacji misyjnych parafii Kazembe, do których misjonarz dociera czasem tylko raz w roku. Ostatnio wyspiarze gościli księdza na Boże Narodzenie. Sam Salezjanin opowiada o tym miejscu z wielkim zapałem i miłością. Uwielbia spędzać tam czas, co można wyczytać z jego opowieści i uśmiechu towarzyszącego im.
Aby dostać się na wyspę należy najpierw pokonać 3 godzinną trasę – łódką (czas jest uzależniony od załogi pokładu, jeżeli są to ministranci księdza Andrzeja to trasę można pokonać nawet w 2 godzinki). Sama droga wodna to przepiękne szuwary, wycięty i oczyszczony z zarośli kanał rzeczny. Dokoła aleje papirusów i wrzosowych lilii wodnych. Są jednak też miejsca, które przyprawiają na chwilę o dreszczyk. Pływające czarne skupiska ziemi, kopce, w których mogą czaić się węże, bardzo niebezpieczne, podobno rozmiarów anakondy, atakujące intruzów pojawiających się na ich terenie (w drodze powrotnej o zgrozo ugrzęźliśmy na dłuższą chwilę wśród takich kopców).
Na wyspie są trzy główne wioski. Pierwsze dwa dni spędziliśmy w wiosce, której nazwy oczywiście nie pamiętam. Przywitano nas z radością. Zwłaszcza uśmiechnięte buzie dzieciaków i starszych wioski zapewniały, że jesteśmy tu mile widziane. Myślę, że długo nie widziano tu białych kobiet. Niektóre z dzieci, tych mniejszych reagowały płaczem na białasów. Większość nazywała nas siostrami. Ciekawe, co sobie myśleli, kiedy siostra Kasia zakładła spodnie albo krótkie spodenki. W każdym razie za dużo nie prostowałyśmy, że do święceń nam się nie spieszy Pierwsze moje marzenie się spełnia. Kąpiel w prysznicu i to z cieplutką wodą. Zaraz po przyjeździe zostajemy zaproszone do odświeżenia się. Za słomianymi matami czekały dwie balie cieplutkiej wody, mydło. W tym czasie ksiądz Andrzej siedział jak prawdziwy chif na krześle otoczony wiernymi. Po krótkim przywitaniu czas na jedzonko. Pierwszego dnia ugoszczono nas pyszną rybką, świeżą, smażoną w sosie z pomidorami, ubwali i oczywiście liście. Celebrujemy każdy kawałek „owoców rzeki”. Dawno nie jadłam tak pysznej ryby. Zmęczenie daje znać, ale o spaniu nie ma co myśleć. Po godzinie leżakowania (za oknem krzyki dzieciaków) przyszła kolejna delegacja mieszkańców przywitać się i zapraszając nas na zewnątrz. Chciałoby się odpocząć trochę od ludzi, ale nie wypada, oni tak bardzo się cieszą z wizyty. Mam wrażenie, że dzieciaków przybyło…No to sobie odpoczęłam…Ewa z wielkim zapałem zebrała sporą grupę chętnych do zabawy. Była okazja przypomnieć sobie wszystkie piosenki, gry jakie znamy z oratorium. Słodaski bardzo szybko uczyły się piosenek i były zaskoczone kiedy śpiewałyśmy coś w cibemba. Wieczór zaczęłyśmy kolacją – pysznym wiejskim kurczakiem. Pomimo, że czasem był on twardy (kiedyś jeden z Zambijczyków podjął sam temat, czemu kurczak przyrządzony przez musungu jest miękki a przez Zambijkę twardy? Doszliśmy do wniosku, że zazwyczaj Zambijczycy są tak głodni, że nie czekają, dłużej aż mięso się ugotuje), smakował zupełnie inaczej niż ten z Shopritu. Nasz był średnio krwisty, udało się jednak go porozrywać – oczywiście nikt tu nie pyta o sztućce. My dwie jedzące kolację a na zewnątrz cała gromada głodnych brzuchów, no ale nie wypada odmówić, trzeba szanować tradycje i nawet jak się nie jest głodnym zjeść. Po kolacji usiadłyśmy przed chatą. Obserwowałam schodzących się parafian. Wszyscy z wielkim uśmiechem witają ponownie. Jest to czas na śpiewy chóralne. Na moje nieszczęście były to same smęty, które jeszcze bardziej utulały do snu. Ewa padła pierwsza. Potem ksiądz Andrzej. Kiedy proboszcz udał się na spoczynek katechista rozgonił wszystkich do domu. Pozostało tylko umyć się w miseczce wody i pomodlić o same najedzone moskity. To, co najbardziej lubię w buszu to, że chodzi się szybko spać. Brak prądu powoduje, że zazwyczaj o 20, 21 wioska utula się do snu. No chyba, że jest w okolicy jakiś bar.
Nie inkulturyzowałyśmy się za bardzo (Zambijczycy wcześnie wstają, zwłaszcza kobiety) i jak prawdziwe leniwe musungu spałyśmy do 8.00. Już dawno nie pozwalałam sobie na tak długi sen. Śmiałyśmy się do ks. Andrzeja, że tak tu się rozleniwimy i w Mansie trzeba będzie użyć dźwig by ściągać nas z łóżek. Taki tu zwyczaj, że wodę do kąpieli przynoszą nam rano (poprzednim razem w buszu też tak było). Dla mnie to pewien dyskomfort, bo po całym dniu trudno jest zasnąć brudną i zakurzoną. Dzień na wyspie zaczynał się zatem kąpielą w buszowym prysznicu, z balią cieplutkiej wody. Potem śniadanie – gotowany ryż z pomidorami i cebulką. To, czego brakuje to poranna herbata albo kawa. Kolejny dzień to spacer po okolicy i zabawy z dzieciakami, których tu pełno. W wiosce widać było i czuć wszędzie suszącą się kasawę. Widok jest o wiele przyjemniejszy od zapachu, niezbyt zachęcającego do jedzenia (dla mnie kasawa po prostu śmierdzi). Wieczorem mecz piłki nożnej. Najzabawniejszy, jaki widziałam. Do gry włączyła się nawet Ewa, która zazwyczaj tylko obserwuje. Najciekawsze i najśmieszniejsze jest to, że jak tylko Ewa dostała się do piłki, cała obrona drużyny przeciwnej rozpływa się gdzieś na boki (nie wiem czy z obawy przed nią czy z uprzejmości). Jakaż była radość przybyłych na mecz mieszkańców wioski, kiedy Ewie udało się strzelić gola! Wszyscy wiwatowali głośniej niż na Mistrzostwach Świata w SA. Trzeciego dnia wczesnym rankiem o 10.00 udałyśmy się w 2 godzinną podróż pieszą na drugi koniec wyspy do głównej wioski Chisenga. Towarzyszył nam cherman z tejże wioski, który zabrał część naszego bagażu w tym słodkie ziemniaki i kurę, którą dostałyśmy na odjazd. Wszystko to włącznie z materacem księdza Andrzeja zapakował na rowerek i ruszyliśmy. Co chwila ludzie żegnali nas albo witali, pozdrawiali i życzyli dobrej drogi. Podczas spaceru nie mogłam napatrzeć się na pola kasawy uprawiane w gorącym słońcu i wypalonej jego żarem ziemi. To co najbardziej utkwiło mi w pamięci z tej wioski (z wyjątkiem kolejnych setek dzieci) to Msza Święta w niedzielę, a szczególnie zachowania dzieci podczas kazania.
Podczas niedzielnej mszy posadzono nas przy ołtarzu zaraz obok chóru. Naprzeciw było miejsce dla ok. 40 dzieciaków, które można było obserwować. Z moich wnikliwych spostrzeżeń wynika, że dzieci w czasie kazań się nudzą, zwłaszcza, jeśli trwa ono ponad 50 min. Słodaski można podzielić na kilka grup:
1. Grupa śpiochów – to te, którym nie przeszkadza krzyczący, gadający bez przerwy ksiądz, nie reagują one też na zaczepki swoich kolegów tylko smacznie odpoczywają śniąc o aniołkach i nshimie. Kiedy już potrzeba snu zostanie zaspokojona otwierają swoje małe brązowe oczka, przeciągają się słodko i wracają do uważnego słuchania słów księdza.
2. Grupa gaduł – są to małe brązowe słodaski, którym nie zamykają się buzie, wręcz przeciwnie nasilają swoją aktywność komunikacyjną z innymi, kiedy tylko ksiądz zaczyna podnosić głos. Nie zamykają swoich pyszczków nawet na prośby i groźby starszych, pilnujących porządku w kościele. Jaka szkoda, że nie mogę zrozumieć co jest tematem konwersacji, często popartej żywą gestykulacją.
3. Grupa rozrabiaków – należą do nich dzieci, którym świecą się oczka i chytry, przebiegły uśmiech nie znika z twarzy. Ta grupa potrafi rozbawić najlepiej obserwatorów. Zabawa zaczyna się od przyczajenia na przeciwnika i uderzenia go tropikiem z głowę. Następnie pojawia się odwet ze strony poszkodowanego. I tak zaczyna się pewna tropikowa bitwa. Kiedy robi się już za głośno do akcji wkracza ktoś z dorosłych. Ku zadowoleniu zaczepnisia, tego który rozpoczął bitwę, naganę dostaje poszkodowany. I tak kończy się zabawa podczas kazania.
4. Grupa misjonarskiego wparcia – te dzieciaki nie wiadomo czemu, jak zaczarowane słuchają z uwagą słów kapłana. Siedzą cichutko, nikomu nie przeszkadzają. Wydają się zmieszane i troszkę zagubione, kiedy kapłan kończy słowami Amen. Najwidoczniej zaciekawione są dalszą częścią niecodziennej „imprezy”.

Kiedy i ja usłyszałam Amen, wróciłam myślami i wzrokiem do aktywnego uczestnictwa we Mszy Świętej, która tutaj na wyspie jest rzadkością.
PS. Paczka wielkanocna z Olsztyna dotarła (w sumie to wyszła to paczka wielkanocno-urodzinowa). Ku mojemu zdziwieniu Chińczycy zupki nie skonfiskowali. Wszystko dotarło bez szwanku – żóbrzyk też Dzięki za wszelkie materiały dla dzieciaków, przydadzą się. Oratorium i przedszkole to jak studnia bez dna. Nie załapałam tylko, po co te czasopisma misyjne? Ja tu mam misje na co dzień!!! No chyba, że to część formacji misyjnej… Dzięki za zdjęcie, szkoda, że nie ma na nim ks.Bozika!!! Mam nadzieję, że grupa Albańska też pokochała Shkrel, jak ja przed dwoma laty!!! Ach, zazdroszczę Wam tej Albanii, tak bardzo tęsknię!!!!
Dotarła też paczka dla dzieciaków z Warszawy od niejakiej Pani Żmichowskiej. Bardzo proszę, jeżeli czyta Pani mój blog o kontakt mailowy – mysza432@wp.pl Dziękujemy za wszelkie zabawki, materiały papiernicze, ubrania. Kolejne wolontariuszki będą miały nowe zapasy
Tak nam powoli czas wracać. Ja spakowałam już jedną torbę. Po niedzieli siostra Zofia jedzie do Lusaki, to mi ją zabierze, co bym nie dźwigała. I tak pewnie będę miała ciężki bagaż smutasów i tęsknotek. Póki co z Mansy wyruszam na początku sierpnia by jeszcze pobuszować po Zambii, a potem „…ukochany kraj, umiłowany kraj…”
Buziaki u uściski dla mojej babci Sabci z okazji 80tych rodzinek. Chciałabym jeszcze publicznie pogratulować tej samej babci, że wytrzymała ze swoim mężem, a moim ukochanym dziadkiem Mieciem zwanym „Złota Rączka”, 60 lat!!!! Kocham Was bardzo!!!!

sobota, 3 lipca 2010

Najlepsze na smieci sa dzieci

Temat śmieci i brudu wkoło powraca za każdym razem przy większej dyskusji. Papiery są wszędzie, wkoło szkoły, w oratorium, w okolicy kościoła…Gdzie się nie obejrzysz plastikowe torebki, woreczki po Iceblock, świecące na słońcu opakowania po chipsach, ciastkach, kartony, butelki…Można by wymieniać i wymieniać.
Teren szkoły został nawet podzielony na sektory. Za każdy sektor odpowiedzialna jest poszczególna klasa. Co z tego jednak, jeżeli nauczyciele nie zwracają na to uwagi, jeżeli te śmieci przeszkadzają tylko siostrom i mi. Edukacja ekologiczna kończy się, zatem na korzystaniu podczas przerwy na śniadanie z kosza na śmieci w przedszkolu i wrzucaniu do mojej kieszeni papierków po cukierkach, kiedy jest słodki dzień w oratorium. Więcej już chyba nie wykrzesam z siebie i dzieci. Najgorzej jest teraz, kiedy jest bardzo wietrznie. Śmieci fruwają wszędzie. Kiedy tak kolejny raz ubolewałam nad tym brudem wkoło, kiedy kolejny raz brzmiały mi jeszcze w uszach słowa ks. Michała żeby sprzątać teren oratorium Duch Święty natchnął. Najważniejsze to się dobrze bawić i połączyć to z pożytkiem dla wszystkich. Zawody w sprzątaniu. Korzystając z radości przebywania z moją ukochaną grupą Dominic staram się być kreatywna i wymyślam coś nowego. Dziś podzieliłam grupę na 4 zespoły a na czele każdego postawiłam lidera. Każda grupa pomalowała sobie twarze w czterech kolorach i dostała po jednym worku. Następnie pokazałam dzieciom plan naszego terenu podzielony na 4 sektory i oznajmiłam, że mamy wielką misję do spełnienia. Trzeba oczyścić teren. Dałam Słodaskom pół godziny. Kiedy moi oratorianie skrzętnie zbierali każdy pyłek na drodze spotkałam jednego z naszych katechistów. Jakoś tak nadzwyczaj radośnie mnie przywitał i zawoła do siebie. Zaskoczona, o co chodzi podeszłam. – Wiesz Kasia, to mi się podoba. Oni sprzątają śmieci, niesamowite – powiedział z radością w oczach. Jeszcze bardziej dumna z moich urwisów dopowiedziałam – Pewnie, bo to najlepsza grupa w oratorium!!! Pełna radości postanowiłam przygotować nagrody. Kiedy zawody dobiegły końca usiedliśmy z wszystkimi na małą pogawędkę. Wszyscy byli zaskoczeni, że uzbieraliśmy aż 4 pełne wory śmieci!!! Doszliśmy do wniosku, że lepiej od razu wrzucać do wielkiej wykopanej dziury niż na ziemię i potem zbierać to wszystko. Dzieciaki świetnie się jednak bawiły i chyba włączę akcję – Najlepsze na śmieci są dzieci!!!
Zastanawiam się tylko, czemu ten pomysł nie wpadł mi prędzej do głowy? Chyba za dużo na głowie….
Wierzcie mi, że na misjach jest więcej pracy niż czasu i już nawet nie planuję niczego, bo nie mam wolnych terminów. A chciałoby się zrobić jeszcze tak wiele!!!!!

środa, 23 czerwca 2010

"Czyń dobro mimo wszystko" M. Teresa



"Jeśli czynisz dobro, oskarżą cię o egocentryzm. Czyń dobro mimo wszystko!
Twoja dobroć zostanie zapomniana już jutro. Bądź dobry mimo wszystko!". (M.Teresa)

Kasiu, jak to jest z czynieniem dobra na misjach? Ono też bywa niezrozumiane i marnowane? Czy mimo to, nadal Ci się chce?
Agatko, w końcu doczekałaś się odpowiedzi na swoje pytania. Właśnie dostałam gratis wolne popołudnie żeby odpocząć od „czynienia dobra”. To znaczy, że przychodzi czasem czas by zamknąć się na trochę w pokoju, popłakać, pomyśleć, pogadać z siostrą Zofią - o co w tym wszystkim chodzi? Wszystko w porządku, jeśli taki czas nie pojawia się zbyt często. Ja jednak chyba mieszczę się w normie.
Na początku trzeba zastanowić się, co znaczy czynić dobro? Niekiedy wydaje nam się, że robimy dobrze a wynikają z tego same problemy. Jednak Matka Teresa mówiła „Bądźcie dobrzy dla tych, wśród których żyjecie. Wolę, żebyście popełniali błędy z dobroci serca niż żebyście dokonywali cudów, nie miłując”.
Jeszcze inaczej, kiedy wkładamy wszystkie swoje siły i wszyscy mają to w nosie. No cóż wtedy pozostaje tylko „Bądź dobry mimo wszystko”.:)
Każdego dnia mamy okazję do czynienia dobra i niekoniecznie musimy wyjeżdżać na misje w tym celu. Kiedy już jednak zdecydujemy się na taki krok trzeba być szczególnie gotowym na ataki ze strony ZŁEGO. On strasznie nie lubi dobra i każdego dnia będzie szukał sposobu i metody jak zniszczyć dobro.
Czynić dobro na misjach to wykonywać swoją pracę z oddaniem, zaangażowaniem, odpowiedzialnością i uśmiechem, choćby chciało się płakać. Moja praca tutaj to przede wszystkim praca z dzieciakami. Moim życiem jest przedszkole i to w 300% oddaje każdego dnia moje siły, moje smutki i radości, moje kolejne siwe włosy Laura Pre-school w Mansie.
Na początku był szok, zwłaszcza, jeżeli chodzi o pracę z dziećmi, o system edukacyjny w Zambii, o dydaktykę przedszkolną. Wszystko tu jak w szkole, dziecko ma siedzieć i kuć na pamięć to, co nie rozumie, nie pojmuje, nie wyobraża sobie. Wtedy jednak była siostra Maura, która pomagała to wszystko zrozumieć i pokazywała, że możemy zmieniać małe rzeczy i przyzwyczajać się do tych, których zmienić nie możemy – choćby Cię „cholera jasna” strzelała.
Teraz jednak nie ma już siostry i wszystko jest pod górkę. Generalnie w przedszkolu jesteśmy obie z siostrą Zambijką odpowiedzialne za funkcjonowanie. Tyle, że siostra spędza czas w biurze na czytaniu książek i przyjmowaniu gości, z małą 10 min przerwą na pomoc przy posiłkach dzieci. Ja natomiast chodzę i poganiam nasze „Święte Krowy” do roboty. Każdego dnia trzeba przypominać, że przychodzą do pracy a nie na spotkanie, że pracują w grupie z dziećmi a nie na zewnątrz w plotkarstwie, że mamy fajne układanki, gry przygotowane przez wolontariuszy, siostrę Maurę i aby dzieci zachęcić należy z nimi usiąść czy ostatecznie położyć im na stoliku. Każdego dnia trzeba pokazywać, kto gdzie stoi na placu zabaw by troszczyć się o bezpieczeństwo dzieci, zachęcać by zrobiono coś innego na zajęciach niż kolejne powtarzanie alfabetu. Kiedy jednak tylko przestaniesz na jeden dzień, kiedy wyskoczysz do domu na szybką kawę, kiedy zajmiesz się czymś innym - wszystko lega w gruzach. Ja tu myśleć o rozwoju państwa, reformie czegokolwiek skoro nikt nie bierze odpowiedzialności za to, co robi!!!!!
Wszystkiego się odechciewa!!! Dzisiaj przyszła mi refleksja na temat wyposażenia przedszkola w środki dydaktyczne. Od jakiegoś czasu przygotowuję różne gry i pomoce do zajęć. Tyle, że dziś zdałam sobie sprawę, że nikt tego nie używa – bo się mu nie chce. Najszybciej jest napisać literę na tablicy, powtórzyć ją 100 razy i przechodzimy do pisania w zeszytach.
Siostra Dyrektor w ogóle nie ma pojęcia o pracy przedszkola, do tego ta różnica kulturowa sprawia, że często nie rozumie mnie i moich problemów, uwag. Najlepsze jest to, ze po pewnym czasie wiele z tych rzeczy, które ja zgłaszam a ona lekceważy wychodzi i tak na moje – tak jakoś Bóg kieruje, dbając o dobro moich brązowych przedszkolaków.
Czemu tak ciężko jest rozumieć dobro, jakie chce się darować? Co z tego, że siostra przełożona powie, że jest szczęśliwa z obrazków wymalowanych na ścianach w przedszkolu. Ja byłabym usatysfakcjonowana, gdyby nauczyciele wykorzystywali to do zajęć z dziećmi, bo po to je malowałyśmy.
Kiedy jednak człowiek wypłacze się już do poduszki, wyżali siostrze Zosi, wypije herbatę zrobioną przez Ewę i pomyśli o uśmiechach małych Słodasków na sercu robi się cieplej.
I znów chce się wstać rano do przedszkola, wytrzeć kolejne 90 zasmarkanych nosów, ściągnąć 90 swetrów gdy słońce praży niemiłosiernie czy przytulić 90 uśmiechniętych brązowych buziek do swojej zatroskanej białej. A kiedy jest nadal smutno, w oratorium czeka szalona grupa urwisów z Dominika, która zawsze coś spsoci, wymyśli śmiesznego czy zaśpiewa „Kasia alitemwa abanabanono” (Kasia kocha małe dzieci).
Pewnie nie ja jedna zadaję sobie pytanie – Czy warto czynić to dobro? Praca misyjna to ciężki kawał chleba i wielu wolontariuszy ma po pewnym czasie dylemat – gdzie dobro w tym wszystkim? Korzystając jednak z rady pewnej doświadczonej już wolontariuszki postanawiam - Ile jestem w stanie będę dawać dzieciakom. To dla nich jestem posłana!!! MIMO WSZYSTKO!!!!!!

"Iść Małą Drogą" - TAU

Z całego serca dziękuję wspólnocie TAU z Olsztyna za promyki słońca, które do mnie dotarły. Przepraszacie, że nie pisaliście, nie wysyłaliście paczek, ale ja też nie odzywałam się do was. Szczerze powiedziawszy to nie sądziłam, że mam takich wiernych fanów na Nagórkach.:) Dziękuję jednak za wszelką modlitwę, którą odczuwałam tutaj bardzo. Terska jest nadal moją największą Przyjaciółką i wiele razy przytulała mnie do Swojego małego, dziecięcego serca. Wszędzie tutaj czuję Jej obecność, krocząc moją małą zambijską drogą.
Nie wiem, co prawda jaki skład grupy był w tym roku i kto pozostał wierny Małej Tereni ale dziękuję za wszelkie ciepłe słowa przesłane w słonecznych promykach.
Chciałabym tylko sprostować niektóre z nich. Co do odwagi to jeszcze nie jest tak dobrze jak bym chciała. Zaufałam Bogu, ale nie potrafię oddać Mu się całkowicie…Jestem super – no to trochę za dużo jak dla mnie Ciekawe, kto to napisał?:) O to czy jestem super to trzeba by zapytać moich życiowych współlokatorek albo ze mną pomieszkać Cała prawda wychodzi na jaw…Ale staram się, codziennie uczę się asertywności i miłości do bliźniego – idąc za przykładem św. Tereni podnoszę te małe szpilki i ofiarowuję za dusze w czyśćcu cierpiące.
Któż to mnie zapamiętał uśmiechniętą i wesołą? Przecież ja jestem strasznym ponurakiem!!! Każdy uśmiech jednak, który pojawia się na mojej twarzy traktuję jako szczególny co sprawia, że rosnę w Miłości Pana.
Z resztą w zupełności się zgadzam Tak na serio, to dziękuję Wam za modlitwę i ciepłe słowa, które trafiły w bardzo odpowiednim czasie. Już nie mogę doczekać się kiedy spotkam Wasze uśmiechnięte mordki i podzielę się z Wami moim kawałkiem brązowego, afrykańskiego serca. Odpoczywajcie i stawajcie się światłem dla innych poprzez swoje uczynki i słowa.
Do zobaczenia…
„Nie dosyć więc dać każdemu, ktokolwiek mnie prosi, trzeba uprzedzić jego pragnienia, dać do zrozumienia że oddawanie usługi uważa się za obowiązek, za wielki zaszczyt…” św. Terenia

piątek, 4 czerwca 2010

Kolejne przygody

Ach, wszyscy tylko przypominają, proszą o nowe notki na blogu, ale nikt nie napisze maila co się dzieje u Was. Nie pamiętam, kiedy dostałam wiadomości od mojej ukochanej kuzynki Małgosi, czy współlokatorek z Wańkowicza, albo moich koleżanek po fachu, że nie wspomnę o dzieciach, które porzucałam z rozdartym sercem – grupie MWDB OLSZTYN. Tylko ksiądz Hubert i załoga z Przedszkola 31 pozostaje wierna swoim obietnicom NIE ZAPOMNIEĆ!!!
Co do moich postów to ciągle coś, wsiąkłam już zupełnie w moje obowiązki, w życie misyjne, w którym ciągle brakuje czasu. Wcześniej były wakacje, potem malaria a przez ostatni czas palec w gipsie to i jak tu pisać. Moje nowe hobby zostało zawieszone na jakiś czas i to pod przymusem. Grając z męską drużyną, czasem mało delikatną i wcale nieprzejmującą się jedyną umukashaną (dziewczyną) na boisku, wybiłam sobie palucha. I to tego, na którym w przyszłości będzie się prezentować obrączka!! Nie był to pierwszy raz, ale ten raz był zbyt mocny. Kiedy opuchlizna nie chciała zejść postanowiłam odwiedzić miejski szpital. Swoją drogą widziałam już klinikę, szpital więc został już tylko witch doktor!!! Jak to na obczyźnie bywa tak i w Mansie znalazł się znajomy, biały doktor Bogdan z Ukrainy. Przyjął mnie bardzo serdecznie, szybciutko przed pokojem prześwietleń wypisał skierowanie i sprawa prześwietlenia została załatwiona w 15 min – w normalnym trybie średnia czasu 3h. Na szczęście nie było złamania i przemieszczenia kości, udaliśmy się zatem do zabiegowego, w celu konsultacji (5min) i założenia gipsu 10 min. Wszystko w iście ekspresowym tempie, nawet w Polsce nie da się tego tak szybko załatwić. Oczywiście była propozycja nastawiania palca, na którą odpowiedziałam stanowczo NIE!!! Gips w sumie też był chyba tylko, dlatego że nie wierzyli mi do końca, że nie będę grała w kosza przez jakiś czas. Zostałam, zatem uziemiona na 2 tyg z palcem w gipsie u prawej ręki. Szpitala za dużo nie widziałam, miałam okazję mijać kuchnię – jedzenie (shima) gotowana jest na palach drewnianych na zewnątrz. Pokój prześwietleń wyglądał całkiem estetycznie, na łóżku była nawet poduszka. Najśmieszniejsze było jak dr Bogdan napisał w skierowaniu teacher Kasia. Oczywiście Afrykańczycy nie przyjęli tego do wiadomości i zapytali o nazwisko. Szkoda, że nie widzieliście miny laboranta jak kazałam mu napisać KOBUSIŃSKA Kiedy wywoływali mnie po zdjęcie, też się uśmiałam, bo gdyby nie to, że widziałam na zdjęciu dłonie, nigdy nie domyśliłabym się że czytają moje nazwisko.
Gips zdjęłam sobie po dwóch tygodniach męczarni (chciałam tylko zauważyć, że z zagipsowanym palcem całkiem możliwe jest pływanie w jeziorze) i palec nadal opuchnięty. I masz ci los. Udaję się, zatem kolejny raz do szpitala. Tym razem obejrzy mnie chirurg też z Ukrainy. Zobaczymy, co też poradzi. (Właśnie wróciłam z wizyty, wiadomości są bardzo smutne – z palcem ok., mam dużo ćwiczyć go i zakaz grania w kosza przez kilka miesięcy). Ciekawostka: Sala operacyjna w szpitalu w Mansie nazywa się OPERATION THEATRE.
Po ostatnim śnie gdzie spadłam z drzewa, na którym siedziało ze 30 kotów zastanawiam się co teraz się przydarzy
Życie misyjne. Generalnie same braki. Dziury w budżecie na wszelkich możliwych płaszczyznach. Dzieciaki nie chodzą do szkoły, bo nie mają na opłatę (szkoły nawet państwowe są płatne, oprócz school fees trzeba kupić uniform i buty, zeszyty. Jeżeli nie ma się tych podstawowych rzeczy dzieciaki wysyłane są do domu). Czasem dziwi mnie to, jak prosto i łatwo odpowiadają, że przestali uczęszczać gdyż nie zapłacili czesnego. Naprawdę wielkie szczęście mają uczniowie naszej szkoły, których czesne pokrywane jest w większości z pieniędzy adopcyjnych. W ostatnim czasie też zostałam wrobiona w macierzyństwo. Jeden z nauczycieli dołączył do moich rozmów z liderami. Rozmawialiśmy o tym, co im brakuje w szkole. Nauczyciel przysłuchując się zażartował, że powinni zwrócić się do ba Majo (mamy) – wskazał na mnie. Ja zażartowałam, że skoro mamy mamę to on zostanie tatą. Potem nastąpiły negocjacje w rezultacie, których jeden z liderów skorzystał, ustaliliśmy, że mama kupuje uniform a tata buty. Z żartu wyszło coś dobrego, tyle, że mam nadzieję, iż kolejne moje dzieci nie zaczną się dopominać, bo zbankrutuje. Zasmuciła mnie też niedawno rozmowa, z Nathanem – liderem. Jest w klasie 9 i podczas pogawędki okazało się, że nie chodzi do szkoły, gdyż nie opłacił czesnego. Jest sierotą, stracił wcześnie rodziców (ojca nie pamięta a matkę jak miał 2 lata). Mieszka z bratem i jego rodziną. Brat nie ma stałej pracy, więc lekko w domu nie jest. Bardzo lubię tego chłopca, jest pracowity i spokojny. Czasem zamyśla się i wpatruje w pustkę – zupełnie jak ja. Myślę, że nasze spokojne dusze dobrze się dogadują. Dogadaliśmy się zatem, że dam mu połowę wymaganej sumy a on pomoże mi w pracach porządkowych na terenie przedszkola. Możecie sobie wyobrazić jak szczęśliwe było moje serce, kiedy na drugi dzień Nathan przypędził w uniformie szkolnym i roześmianą buzią od ucha do ucha pokazać mi rachunek (zawsze wymagamy od dzieciaków rachunków, sprawdzamy czy nie oszukują). W ten sposób pojawił się kolejny uśmiech na kolejnej brązowej twarzy. Nie możemy pomóc wszystkim, nawet jeśli to są dobrzy pomocni liderzy, możemy jednak powoli wspierać i cieszyć się że kolejnym uśmiechem na twarzy.
Zawsze pojawia się dylemat: Komu pomóc, na ile pomóc i wymagać a na ile tylko dawać? Dla mnie było oczywiste od razu, że nie mogę pomóc wszystkim. Tym bardziej, że wieści szybko się rozchodzą i potem powstaje niekończąca się kolejka potrzebujących. Wiele dzieci i młodych to wykorzystuje i liczy tylko, kiedy musungu im da, nie zastanawiając się jak mogą pozyskać pieniądze. Niedawno Ewa nie mogła się pogodzić z brakami naszych liderów, (ponieważ znamy ich lepiej niż pozostałe dzieci z oratorium znamy też ich potrzeby, smutki czy radości). Zastanawiała się jak można im pomóc. Zaczęło się wysyłanie ich od siostry do siostry od księdza do księdza. Kiedy przyszli do s. Zofii ona szczerze powiedziała że nie ma akurat żadnej pracy, ale mogą wykonać miotły bo to się przyda i wtedy kupi je od nich. Do tej pory nikt nie przyszedł a zdarzenie miało miejsce w marcu. Często mamy tu odmienne zdanie z Ewką na temat tego rodzaju działań. Obie się zgadzamy, że trzeba jakoś ich wspierać tylko zasięg tego wsparcia nas różni.
Rada praktyczna dla przyszłych wolontariuszy: nie pomożecie wszystkim a czasem jedyną pomoc, jaką od siebie dacie to bycie z dzieciakami, młodzieżą, rozmowy z nimi i zabawy. I najważniejsze: najgorsze nauczyć dawania, zwłaszcza za nic. Czasem denerwuje mnie jak nasi liderzy wymagają od nas zeszytów, ołówków, długopisów a potem coraz droższych rzeczy jak buty, uniform…I tak łatwo im przychodzi powiedzieć: Daj mi ołówek! Kiedy pytam co się stało z poprzednim, danym 3 tyg, wcześniej – Zgubiłem!!! Zatem „wyżebrać” ode mnie cokolwiek nie jest łatwo i trzeba się trochę napracować.
Nasi nauczyciele też mieli mały kryzys. Na początku semestru rząd nie wypłacił ba Kafundishiom w Zambii pensji. Nauczyciele, zatem zastrajkowali i w większości szkół nowy term zaczął się z tygodniowym opóźnieniem. U nas jednak wszystko rozpoczęło się w odpowiednim terminie.
W przedszkolu wielkie malowanie. Podjęłyśmy z Ewą jedną z większych form współpracy – tu ksiądz Roman możesz być z nas dumny Siostra Celeste wydała zgodę na malowanie na ścianach, i takim sposobem w jednej klasie mamy dżunglę, w drugim afrykańską wioskę. Poza tym kolorowo robi się wokół budynku: kamienie w różnych odcieniach, środki dydaktyczne wyczarowane z pokrywek od wiaderek. Moje ukochane Laura Pre-school pięknieje z tygodnia na tydzień. Zdradzę wam, że uwielbiam chodzić wieczorami do przedszkola. Siadam sobie na kłodzie i wsłuchuję się w ciszę i chłonę duszę tego miejsca wspominając obrazy i przeżycia, których tu doświadczyłam do tej pory. 1 czerwca zorganizowaliśmy też dzieciakom Dzień Dzieci. Wybraliśmy się z tej okazji do 4 państw, poznaliśmy dzieci z 4 kontynentów (ze względu na braki białych grałyśmy z Ewą po dwie role. Ja byłam wróżką i Chińczykiem w jednym a Ewa – Polką i Indianką). Potem tańce, konkursy i wspólne video. Nasze Słodaski dostały po paczce popcornu (zostałam specjalistką od przygotowywania prażonej kukurydzy – 100 torebek w pół dnia) i lizaku. Impreza była wspaniała!!!!
W oratorium przeżyliśmy niedawno akcję „Ciuszek”. Dziękujemy za ubrania przysłane z Polski, z SOMU. Wszystko zostało przekazane potrzebującym. Dzieciaki bardzo się cieszyły z każdej rzeczy, nawet zbyt dużej czy za małej.
Tak czas pędzi szybko i niedługo trzeba będzie się spakować i pożegnać. Zanim to jednak nastąpi cieszę się Afryką, Mansą. Najśmieszniejsze jest to, że ostatnio częściej wyprowadzają mnie z równowagi Musungu a nie Afrykańczycy. Chyba trzeba się zastanowić czy na pewno ze mną wszystko w porządku
No to się trzymajcie, piszcie. Post o Livingstonie i dalsza część puszkowa „is comeing” jak to mówią Afrykańczycy, więc czekajcie cierpliwie….

Humor misyjny – mam nadzieję, że Ewa mnie nie udusi za to.
W maju obchodziliśmy urodziny Ewy. Wymarzyła sobie na ten dzień ognisko. Oczywiście, jak to cała Ewa, przygotowania rozpoczęły się późnym popołudniem (w dzień urodzin). Na godzinkę przed wyznaczonym czasem spotkania (19,00) zajęłam się sałatką a Ewa organizowaniem śpiewnika i ogniska – w tym drugim dzielnie pomagała jej s. Celeste. Ewa pożyczyła nawet, grila bo stwierdziliśmy, że będzie wygodniej. Jak to Ewa, nie sprawdziła czy mamy czarko – węgiel drzewny. Tak, więc ok. 19 okazało się, że grill raczej nie wypali. Kilka minut po 19 wpadła zdyszana, że kiełbaski trzeba przygotować w piekarniku, bo za ogniskiem trzeba poczekać. Okazało się (niestety, wiem to tylko z opowieści s. Godlive i żałuję, że tego nie widziałam), że Ewa nazbierała liści od banana i to całkiem świeżych. Kiedy nie chciały się palić z pomocą pobiegła s. Celeste polewając liście naftą. Co z tego wyszło? Kupa dymu!!! I śmiechu!!! Kiedy całą akcję zobaczyła s. Godlive od razu wszczęła akcję ratowniczą, wydała odpowiednie polecenia przygotowania kiełbasek w piekarniku i poszukała odpowiedniego materiału, palącego się bez problemu – drewna!!! Do tej pory śmiejemy się, że jak ognisko to tylko z liści bananowca i przygotowane przez Ewę.

Wybrałam się w niedzielę na szkółkę niedzielną Anglikanów, prowadzoną przez jednego z koszykarzy, z którym gramy w każdą sobotę. Podczas gdy dorośli mają mszę on zajmuje czas dzieciom. Mieliśmy okazję wymienić się doświadczeniami pedagogicznymi i podzielić zabawami. Swoją drogą znalazłam w Mansie małych brązowych Słodasków, które nie wiedziały jak mam na imię i z zaciekawieniem dotykały mojej skóry. Nie często spotyka mnie to, gdyż przez naszą wioskę nie da się przejść niezauważonym i dookoła słychać Kasia i Ewa. Tak, więc wszyscy wkoło wiedzą, kto się na spacer wybrał i nasi oratorianie czy przedszkolaki nie dziwią się już widokiem musungu. Bawiło mnie, kiedy po kryjomu szybko dotykały mojej ręki i śmiały się. Przy okazji spotkałam tam jedną z naszych dziewczynek z przedszkola - Faith. Oczywiście przyszła się przywitać i kiedy tak przymilała się do mnie do akcji wkroczył jej tata. Przywołał córkę do porządku, i poprosił żeby nie przeszkadzać madam. W odpowiedzi usłyszał – Father is not madam is teacher Kasia from preschool. Oboje zaczęliśmy się śmiać i tato przyszedł przywitać się. W poniedziałek nauczycielka pytała dzieci, jaki był dzień wczoraj i kto był w kościele. Dzieci krzyczały - me, me!!! Nagle w klasie padła odpowiedź z ust Faith - teacher Kasia!!! Nieformalnie, zatem zostałam przyjęta do rodziny kościoła anglikańskiego.
To tak żeby Wam nie było smutno!!!!!

środa, 5 maja 2010

Chrzest misyjny

Przepraszam, że przerwę na chwile relację buszową ale chcę się podzielić z Wami ostatnimi wydarzeniami. Otóż stałam się już 100% misjonarzem. Przeszłam chyba już wszystkie elementy chrztu misyjnego. Przeżyłam 3 tygodnie w buszu i …tego dowiecie się czytając do końca. Zacznę jednak od małej czerwonej kropelki.
Po powrocie do Mansy wszystko było pięknie aż do wtorku. Po powrocie z Mszy Świętej dziwnie się poczułam. Trochę zaczęła boleć mnie głowa i jakoś tak nieswojo mi było. Położyłam się zatem na moim łóżeczku i przeszłam do oglądania filmów. Po pewnym czasie zrobiło się zimno. Oczywiście na dworze grzało afrykańskie słońce. Pośpiesznie i z uśmiechem założyłam polar i skarpetki po czy wlazłam pod kocyk. Głowa jednak pozostawała chłodna, więc podejrzenie gorączki odłożyłam na bok. Uświadomiłam sobie też, że od dwóch dni bolą mnie wszystkie mięśnie. Zwaliłam winę jednak na buszowo-afrykańskie wycieczki, których miałam ostatnio sporo. Cały czas jednak w uszach brzmiały wypowiedziane kiedyś słowa przez siostrę Zofię: „…to się czuje, wszystko cię boli!”. Tak więc śmiejąc się z grubości swojego ubioru przy temperaturze na zewnątrz oglądałam dalej spokojnie filmy. W międzyczasie wyskakiwałam do konwentu podpatrzeć czy moje pranie już skończone. Siostra Zofia oczywiście zaskoczona i rozbawiona moim niecodziennym ubiorem zapytała czy wszystko ok. Doszłyśmy do wniosku, że to pewnie przeziębienie. Ja jednak robiłam się coraz bardziej niespokojna. Trzęsąc się coraz bardziej wysłałam smsa do o.Pawła „Niech się Ojciec zacznie modlić! Wszystko mnie boli, cała się trzęsę. Obawiam się najgorszego z elementów chrztu misyjnego”. No cóż, potem było już coraz gorzej, na obiad nie miałam już siły nawet wstać. Zdecydowałyśmy z siostrą pojechać po obiedzie do kliniki w celu zrobienia testu malarycznego, ja jednak byłam już pewna. Rada praktyczna: jadąc do kliniki trzeba wziąć ze sobą zeszyt, który następnie zostanie „zamieniony” na książeczkę zdrowia.
Klinika znajduje się na pobliskim markecie, całkiem niedaleko misji. Zaprowadzono nas prosto do laboratorium, omijając pokój przyjęć – to chyba, dlatego że musungu i w dodatku jedna w habicie Tam przemiły Pan wziął NOWĄ igłę nakłuł mój paluszek i wycisnął maleńką kropelkę krwi. Nastąpiło żmudne czekanie. W międzyczasie dowiedziałam się, że klinika nie ma żadnego generatora, więc mamy szczęście, że jest akurat prąd, bo bez niego wykonanie badań jest niemożliwe. Poza tym szpital ciągle przysyła pacjentów do kliniki by robili badania, bo u nich ciągle coś zepsute. Ja cały czas kontrolowałam wzrokiem drogę mojej płytki z czerwoną kropelką. Najpierw spryskano ją jakimś preparatem, potem włożono do dziwnej maszyny z termometrem i tam siedziała sobie dość długo. My dalej kontynuowaliśmy rozmowy, że to ja wolontariuszka na rok z Polski, że z buszu wróciłam, że znam klinikę w Old Mukushi. Tak chyba ze 20 min. Zaczęłam się już niecierpliwić, kiedy moja kropelka wpadła w brązowe ręce pana w białym fartuchu. Zasiadł on przed mikroskopem, włożył płytkę i spojrzał w okular. Wiedziałam, że wyrok jest bliski. Napięcie rosło, kiedy wszedł do pokoju kolejny Pan. Po krótkiej wymianie bemba z pracownikami poprosił o mój zeszycik. Zapytał o objawy, nabazgrał coś na pierwszej stronie i oddał pracownikowi, który mi wycisnął małą czerwoną kropelkę. Ja kontrolowałam wzrokiem felczera przy mikroskopie. Zaniepokoiło mnie, gdy oderwał się od mojej kropelki i spojrzał na mnie. Po chwili wrócił do mikroskopu i zaczął przekazywać dane szyfrem bemba koledze obok. Czy brała Pani jakieś leki malaryczne? – zapytał - Nie, to damy Coartem. Siostra chcąc upewnić się diagnozy zapytała tylko „Pozytywny?” potem zwróciła się do mnie z uśmiechem „No to masz malarię”. Na pocieszenie usłyszałam tylko, że dobrze, że przyszłam tak wcześnie i jak mi się nie polepszy po 3 dniach to mam wrócić. Ciekawostka: leki n malarię są darmowe i do Coartemu dostałam gratis Panadol. Po wizycie udałyśmy się na szybkie zakupy a potem przez kolejne 4 dni już tylko łóżko.
Pierwsze dwa dni były okropne. Trzęsłam się jak galareta owinięta w koce a temperatura spadała, choć na chwilkę po zażyciu Panadolu. Czułam, że jest coraz gorzej. Drugiego dnia jedyne uczucia, jakie mi towarzyszyły to bezradność i bezsilność. Nie mogłam nawet przewrócić się na drugi bok. Resztkami sił płakałam i prosiłam Boga, że to jeszcze nie jest czas, że jeszcze mu się tu na ziemi przydam. Myślę, że bardzo pomogło mi ofiarowanie tego cierpienia w pewnej intencji. Rada praktyczna: jeżeli macie malarię i czujecie, że już nic nie możecie nie płaczcie, módlcie się i ofiarowujcie cierpienia z intencjach.
Całe szczęście, że nie miałam wymiotów, tylko wszystko bolało jak by czołg przejechał po moim ciele. Nawet zwykłe, zazwyczaj bezbolesne „puszczenie bączka” sprawiało ból.
Trzeciego dnia przyszło ZMARTWYCHWSTANIE. Jak by ręką odjął. Cud uzdrowienia. Znaczy - reakcja na lekarstwa. Gorączka spadła, ból ustąpił zostało tylko osłabienie.
Cały czas opiekowała się mną dzielnie Ewa, przynosząc mi obiadki i pytając co chwila jak to jest mając malarię i czy na pewno dobrze się czuję. Dostałam też cenne rady od brata Stefana, że mam być ostrożna jak się już będę silniejsza, bo to krytyczny moment i malaria może wrócić. Poza tym siostra Zofia sprawdzała trzy razy dziennie czy żyję, nasłuchując pod oknem czy oddycham W czwartek pod moim okienkiem zjawili się nawet moi chłopcy z Dominik Group i zaśpiewali mi piosenkę, wyczarowując uśmiech na mojej twarzy. Potem zjawiła się siostra Anet z połową oratorium. Kazali mi usiąść na progu i słuchać koncertu specjalnie przygotowanego dla mnie. Fajnie jest czasem troszkę zasłabnąć, wszyscy się o Ciebie troszczą, odwiedzają Cię, nie każą nic robić. W sobotę dostałam nawet pozwolenie pójścia na Mszę Świętą a w niedzielę miałam już troszkę więcej sił by pomóc przygotować rodzinki Ewy.
Od poniedziałku wróciłam powoli do swoich codziennych zajęć, wspominając wakacyjne wyprawy, o których jeszcze poczytacie. Wszyscy współczuli z powodu choroby, cieszyli się że już jestem zdrowa.
Wczoraj usłyszałam od naszego pracownika baKundy, że jestem już prawdziwą Afrykanką bo pokochałam busz i przeżyłam malarię. Miło jest usłyszeć taki komplement. Tylko, że jak na Zambijkę to chyba jestem zbyt pracowita i szybka w niektórych działaniach


PS. Podczas malarycznego leżakowania wpierała mnie dzielnie modlitwą ekipa żeńska z Olsztyna, za co serdecznie dziękuję!!!!! Nawet nie wiecie jak pomogły mi słowa „Kasik, modlimy się tu za Ciebie”.
Obejrzałam też już wszystkie filmy, które dostałam na święta tak, więc czekam na kolejną porcję.
PS. Paczka od MWDB Olsztyn jeszcze nie doszła. Mamy tu ostatnio problemy z paczkami świątecznymi, coś za często giną. To pewnie przez tą zupkę chińską. Obawiam się, że Chińczycy, których tu nie brakuje przejęli przesyłkę. Mam nadzieję jednak, że po skonfiskowaniu zupki resztę odeślą.

niedziela, 18 kwietnia 2010

Palm Sunday

Poranek Niedzieli Palmowej. Wcześnie rano słyszę pukanie do drzwi. Wyglądam przez okno by sprawdzić kto mnie zwala z łoża o tak wcześniej godzinie, przed drzwiami stoi Afrykanka. Otwieram drzwi by zapytać o co chodzi i słyszę dobrze znane w bemba dzień dobry. Amenshi, amenshi ku toilet Zrozumiałam zatem że czas na kąpiel. Moja łazienka jest typowo misyjna, jest to pomieszczenie przy klinice służące za ubikację (typ turecki - używać "na Małysza"). Tam załatwiam podstawowe potrzeby fizjologiczne oraz codzienną kąpiel, wszystko w towarzystwie moskitów. Duszące zapachy i brud nie przeszkadzają aż tak bardzo, w końcu jesteśmy na misjach a nie wakacjach. Uśmiech na twarzy wzbudza metalowa balia z ciepłą wodą o kolorze brązowym. Nawet nie zastanawiam się skąd ta woda, skąd taki kolor. Przecież oni dzielą się tym co sami mają, używają i skoro oni żyją to i ja nie padnę. Codzienna toaleta wymaga niezłego sprytu i sprawności gimnastycznej, najpierw myjemy się od głowy do pasa, potem jedna nóżka, po niej kolejna - istne akrobacje. Proponuje do formacji wolontariuszy dodać gimnastykę akrobacyjną, czasem przydaje się. Po kąpieli czas na ząbki. Realizując program ekologiczny "oszczędzaj wodę" wlewam do połowy kubka, pasta i wychodzę na zewnątrz. Cały proces szorowania jest obserwowany przez ba Petera, starszego mężczyznę chorego najprawdopodobniej na schizofrenię, no w każdym razie normalny to on nie jest, ale o nim będzie osobny rozdział. Ja stoję i szoruję ząbki, Peter siedzi i przygląda się zaciekawiony. Zastanawiam się czy w ogóle wie co ja robię. Uśmiecham się rozbawiona Po kąpieli pędzę na Mszę Świętą. Bardzo podoba mi się procesja z palmami wokół wioski. Kobiety z poszczególnych grup ubrane w swoje uniformy, wszyscy ze śpiewem głoszą chwałę Pana - na ile świadomie a na ile z obowiązku? Odpowiedź jest w sercach tych ludzi. Męka Pańska jest śpiewana z podziałem na rolę. Przyznam, że tego się nie spodziewałam na takiej wiosce, gdzie nie ma na stałe księdza i nikt nie pracuje z tymi ludźmi. Najbardziej podobają mi się części śpiewane przez całą grupę. W Polsce zawsze marudziłam sobie pod nosem, że taka długa ewangelia, że trzeba stać tyle czasu, tu w Afryce podczas Ewangelii wierni siedzą:)Mszy towarzyszy akompaniament bębnów, śpiewy i tańce - jak to w Afryce bywa. Różnica z Mansą jest taka, że tu nie używa się keyboardów czy elektrycznych gitar tylko instrumentów zrobionych ręcznie - oczywiście ma to swój urok. Po Mszy śniadanko w Zakrystii - bułeczki z pomidorem i serkiem w plastrach. Zapraszamy parish counsil, częstujemy go serkiem ale grzecznie odmawia pozostając przy pomidorach i bułeczkach. Myślę, że nie wie co to jest serek w plasterkach. W Old Mukushi jest tylko kilka wiejskich sklepików wyposażonych w najpotrzebniejsze do życia produkty. O serku nikt tu nie śni. To co zapamiętam na pewno na długo to smak herbaty. Woda gotowana na drzewie w insace nabiera smaku dymu drzewnego. Zatem herbata ma specyficzny "dymowy" smak. Po południu wyruszamy by skontaktować się ze światem. W samej wiosce nie ma networka, trzeba zatem przebyć ok. 6km by napisać smsma. Myślę, że to dobry program oszczędnościowy, zwłaszcza dla mnie w ostatnim czasie, no i pozbywam się jednej z pokus. Spacer jest przyjemny, droga utwardzona, w koło busz. Przy drodze czasem mijamy chatki, małe wioseczki położone wyżej (droga generalnie pod górkę).
Towarzyszy nam ba Kangwa, dziewczyna z wioski. Tak mija pierwszy dzień w buszu...

sobota, 17 kwietnia 2010

Uciekinierzy

Tydzień przed świętami należało podjąć decyzję czy zostaję w Mansie czy spędzam je w niecodziennej atmosferze buszu. Nie zastanawiając się długo, chcąc odpocząć od ostatnich przygód poprosiłam o wcześniejszy urlop, siostra Zofia zakupiła bilet i tak w piątek 26.03.2010 opuściłam Mansę. Dobrze, że Ewa jechała ze mną tym samym Pksem bo jak wiecie kiepsko znoszę transport publiczny. Oczywiście african trip zaczęła się już w Mansie. "Pracownicy" firmy przewozowej na wstępie zażądali 50kw za bagaż oczywiście od każdej z osobna jako "ubezpieczenie" naszego posagu (swoją drogą na bilecie jest napisane że bagaż na własną odpowiedzialność). Tak rozpoczęły się pertraktacje, głównie Ewy, z napastnikami. Chwilami było zabawnie, zwłaszcza jak Ewa krzyczała na chłopaków:)Najpierw zaczęłyśmy że wcześniej nie trzeba było płacić (zgodnie z prawdą) - nie przekonało. Potem zażądałyśmy regulaminu firmy i oficjalnej treści z cennikiem za bagaż - nie przekonało, wręcz przeciwnie ośmieszyło to nas, jaki regulamin, kto w Afryce używa regulaminów. Ewa nawet podjęła próbę stworzenia formalnego dokumentu w kwestii bagażu - pisząc długopisem na rozkładzie jazdy że należy płacić za bagaż - tu nastąpiło zdziwienie zainteresowanych:) Ostatecznie zeszłyśmy do ceny 15kw za bagaż. Dostałyśmy za to gratis oddzielny luk bagażowy i zaniesiono nasze toboły do luku - tak więc nawet się opłacało. Po 2 godzinnym wyczekiwaniu ruszyłyśmy. Ewie trafiło zepsute siedzenie, tak więc większą część drogi spędziła w pozycji półleżącej, mi trafiło miejsce za panią o podobnej sytuacji, zatem ja spędziłam większą część drogi w pozycji pół-skurczonej, z kolanami pod brodą, między Ewą a przystojnym, młodym Afrykańczykiem. Podróż minęła dość szybko głównie na spaniu i słuchaniu muzyki. Moim przystankiem było Kabwe, miasto w okolicach Lusaki. Podobno za czasów kolonialnych było ono bardzo czyste i ładne, teraz taka większa szara afrykańska rzeczywistość, z dziurawymi drogami i śmieciami wkoło - jak wszędzie, gdzie do tej pory byłam.
Na noc zatrzymałam się u jednej z polskich misjonarek Świętej Rodziny s. Asceliny. Siostra jest mistrzynią nowicjatu i właśnie pracuje z młodymi kenijskimi dziewczętami, które odkrywają swoje powołanie. Oprócz przesympatycznych rozmów jakie mnie tam spotkały i miłej atmosfery udało mi się także polukrować przepyszne rogaliki, które dostaliśmy potem na drogę. Tego samego dnia poznałam także jednego z najbardziej znanych polskich misjonarzy w Zambii księdza MArcela. O księdzu Marcelim słyszałam już w Polsce i bardzo chciałam go poznać. Wydawało się to zupełnie niemożliwe, bo pracuje On w dalekim buszu, w miejscu do którego bardzo trudno dojechać - a do którego też dotarłam ale o tym później (gdzie diabeł nie dotrze, tam mnie pośle). Ojciec Marcel pracuje w Zambii już ponad 40 lat. Przez pewien czas pracował z kard. Kozłowieckim właśnie w Chingombe. Jego praca polega głównie na wizytowaniu i głoszeniu Ewangelii na stacjach dojazdowych. Zatem wszyscy się śmieją, że jest on ciągle w drodze a jego domem jest samochód. Sam mówi o sobie bush-man, zatem co tu dużo dodać.
Następnego dnia zatem wyruszyliśmy z księdzem Marcelem. Naszym celem było Old Mukushi - w misji tej przebywał wtedy o. Paweł. A droga długa jest...Tak trochę nam zajęło pokonanie trasy (która normalnie zajmuje ok 4h). Nam właściwie zeszło prawie cały dzień. Dzięki ks. Marcelowi mogłam poznać trochę farmerskiego życia. Zorganizował małą wycieczkę po "osiedlu" farmerów. Farmerska kolęda pokazała dwa światy Afryki. Z jednej strony gliniane domki, które czasem nie przetrwają porządnego deszczu a z drugiej przepiękny dom na wzgórzu, samolot w garażu:)Społeczność farmerską charakteryzuje wielonarodowość. Można się pogubić. matka Filipinka, ojciec Grek. Kim zatem jest dziecko?
Poznaję kilka rodzin i widzę jak ksiądz Marcel jest im bliski, jak witają go serdecznie i z uśmiechem, częstują...oczywiście ulubionym napojem bush-mena jest coca cola! W tych domach jest wiele ciepła i życzliwości.
Prawie trzy godziny spędzam w warsztacie gdzie misjonarz reperuje naszą (chyba "100 letnią":))brykę. Potem wjeżdżamy w pola kukurydzy. Obraz jak z filmów, które nieraz oglądałam, wysoka, kilkumetrowa amatawa i wykoszona wśród niej droga. Pochłaniam oczami te obrazy. Słońce powoli gasi swój blask. Oczywiście nie brakuje misyjnych opowieści, "obgadywania" wspólnych znajomych, zaspokajania ciekawości ze strony księdza i odwrotnie.
Jest już zupełnie ciemno, przy drodze żadnych chat, zupełne pustkowie. Podziwiam krzyż południa, który wskazuje drogę i chłonę rześkie, wieczorne powietrze. Dobry czas i miejsce na krwawą historię. Ksiądz Marcel opowiada jak kilka lat temu jadąc z dwiema wolontariuszkami zostali napadnięci. Napastnicy strzelają, kula przelatuje pod siedzeniem misjonarza, który każe uciekać dziewczynom w busz. One jednak nie pozostawiają księdza samego. Wydarzenie jednak kończy się szczęśliwie, nikomu nic nie jest z wyjątkiem wielkiego strachu. Szajka zostaje po jakimś czasie złapana przez ludzi z wioski.
Nagle za nami pojawia się samochód. Widać tylko światła. Ksiądz MArcel przyspiesza, tłumacząc że nie chce by ten wyprzedził go, bo potem kurzy. Nie poruszamy tematu ale wydaje mi się, że chodzi o zupełnie coś innego. Wielkie pustkowie, nieznane auto za nami, niewiadome kto i w jakim celu. A podejrzane jest że samochód jedzie o tak późnej porze i to w tej części buszu. Na mojej skórze pojawia się dreszczyk a w sercu cicha modlitwa, Panie miej nas w opiece.
Po pewnym czasie udaje nam się zgubić, zostawić w tyle światła przyprawiające mnie o dreszcz emocji...
Późnym wieczorem docieramy. Nie widzę okolicy. Dostaję pokój przy klinice. Długa instrukcja jak korzystać z buszowej toalety, jak reagować na zwierzęta mieszkające czy odwiedzające mnie w pokoju, kolacja i spać.
Pierwszy dzień w buszu... a właściwie noc!

Ps. To początek historii z serii "Buszując po Afryce". Jestem taka radosna i dumna, ze docieram do miejsc gdzie nie trafiają turyści. W końcu poznaję prawdziwą Afrykę. Ciąg dalszy nastąpi. Teraz idę spać bo atakuje mnie jakaś mucha. Mam tylko nadzieję że to nie ta Tse Tse.
Gona Bwino - nyanja - sleep well!!!

czwartek, 15 kwietnia 2010

Wakacje

Wszystkim tym, którzy zastanawiają sie gdzie jestem oświadczam, ze mam wakacje!!!!! To oznacza że odpoczywam, od komputera też:)
Święta spędziłam w buszu, bez prądu, wody bieżącej (za to codziennie przynoszonej w balii przez Afrykanki), gotując na ogniu w insace (właściwie to pomagając, bo zazwyczaj gotował o. Paweł). Teraz wylądowałam jeszcze dalej. Odkryłam że Zambia ma przepiękne góry. Podziwiam zatem widoki w okolicach Chingombe, gdzie znajduje się prawie 100 letnia misja, na której pracuje 3 księży Polaków.

"Chingombe to wioska afrykańska w środkowej Zambii, położona w dolinie Luano, około 400 km na północny wschód od stolicy kraju, Lusaki. W 1914 roku dotarli tu bracia Jezuici i wybrali to niezwykłe miejsce na Misję. Dokonali wówczas rzeczy, które nawet dziś wydają się prawie niemożliwe do zrealizowania. W głębi afrykańskiego buszu stanęła okazała świątynia, budynki gospodarcze oraz konwent sióstr. Od 1973 r. misją opiekuje się ks. Marceli Prawica, a od 7 lat pomaga mu misjonarz z archidiecezji katowickiej ks. Piotr Kołcz.

Misja w Chingombe jest wyjątkowa ze względu na bardzo trudne warunki bytowe. Odwiedziny u ks. Marcelego i ks. Piotra wiążą się z siedmiogodzinną wyprawą przez góry, drogą przejezdną wyłącznie dla samochodu terenowego i to nie o każdej porze roku. Najbliższy sklep oddalony jest około 200 km od wioski. A dzięki niedawno odnowionej elektrowni wodnej w Chingombe jest prąd.

W wiosce mieszka prawie 3000 ludzi. Ludzie miejscowi posługują się językiem cibemba, ale należą do szczepu lala, który już nie używa swojego języka. Są ludźmi bardzo ubogimi, nawet na tle biednej Zambii. Odległość od najbliższego miasta (220 km.) powoduje, że kontakt ze światem oraz transport czegokolwiek jest trudny i kosztowny. Żyją z rolnictwa i rybołówstwa, ale jest to w dużej większości przeznaczane tylko do własnego spożycia, nie na sprzedaż." (http://wojtek.projekty.pl/chingombe/)

Dla ciekawych dodam że nie rosną tu cytrusy, bo małpy je zjadają oraz nie hoduje się tu zwierząt ze względu na występującą, bardzo niebezpieczną muchę tse tse.
Małpy już widziałam, muchy nie mam zamiaru oglądać:)

Trudno stąd wyjechać....nie tylko dlatego, że transport jest wtedy kiedy ktoś jedzie do miasta (najbliższe ok 9h jazdy autem) ale też dlatego, że można sie tu ukryć przed swoimi demonami, smutkami, cywilizacją - nie ma sieci komórkowej ale jest internet i to prosto z Włoch:) Przede wszystkim jest tu dużo spokoju, ciszy i uśmiechów wkoło.
Więcej jak tylko znajdę czas by usiąść przed kompem, chociaż przyznam szczerze że wcale nie mam ochoty.
Tak więc czekajcie cierpliwie na opowieści z serii "Buszując po Zambii".

czwartek, 25 marca 2010

Wizytacja





Ach jaka cisza, jaki spokój. Wszystko wraca do normalnego rytmu. Miało być, co prawda o dawaniu dobra, ale to będzie specjalne wydanie postu w związku z wizytą władz warszawskiego Ośrodka misyjnego w Zambii a konkretnie w Mansie – choć trochę czasu już minęło, ale rozumiecie trzeba było ochłonąć.
1. Oczekiwanie
Już od dawna ptaszki ćwierkały i węże syczały, że podobno ksiądz Roman przylatuje do Afryki. Nikt jednak do ostatniej chwili nie wiedział, w jakim celu i jaki jest konkretnie plan wizytacji. Czekała nas, zatem niespodzianka. Kilka dni przed wylotem przyszedł mail z ośrodka, czy coś nie potrzebujemy, bo ksiądz dyrektor wybiera się do nas. Oczywiście pojawiła się cała lista potrzebnych rzeczy, z których należało wybrać te najbardziej przydatne. Jeżeli chodzi o mnie to był to kisiel, taśma klejąca i trochę kleju, wcale nie do wąchania tylko do pracy z dzieciakami.
2. Przywitanie
Pierwsze dni Rodacy – ksiądz Roman i ks. Marek spędzili w Zimbabwe. Nie bardzo chcieli opowiadać o tej wizycie, więc domniemamy, że świetnie tam się bawili.:) Potem czas z dziewczynkami (Basieńką i Madzią) w City of Hope i przyjazd do Mansy. Ach, jaka była radość, kiedy siostra przekazała nam, że dziewczyny też przyjeżdżają!!! Była okazja posprzątać pokój gościnny Misjonarz to człowiek szalony, zatem należało odpowiednio przygotować się na powitanie gości w Mansie. Wypieki zajęły jakieś dwa dni, ale warto było, gdyż pierwszy raz w życiu wyszedł mi taki dobry biszkopt. Zakupy, pranie, sprzątanie i to wszystko z radością i niecierpliwością na spotkanie z naszymi Ziomalami. Kiedy zastanawiałam się, co jeszcze szalonego wypadałoby zrobić Duch Święty przyszedł z pomocą myślom a Ewa wykonaniu pomysłu. Możecie sami podziwiać na zdjęciu. W końcu udało nam się zostać 100% Afrykankami. Na reszcie upragniony brązowy kolor skóry i już nikt nie ma prawa mówić Muzungu!!! Goscie zostali przywitani przez dwie bardzo sympatyczne Afrykanki, a ksiądz Roman przeszedł pomyślnie chrzest misyjny zjadając ze smakiem i kwaśną miną katapilar. Nawet nasze dzieciaki były zaskoczone i rozbawione widząc nas czarne.
3. Dzielenie się
Czasu było niewiele a planów mnóstwo. W niedzielę visitors uczestniczyli w Mszach Świętych a potem zostali wywiezieni do buszu. Tam czekało ich gorące przywitanie. Z wypowiedzi wynikało, ze to był najbardziej wzruszający punkt wizytacji w Afryce, wizyta na jednej ze stacji misyjnych w okolicach Mansy. Ksiądz Roman w podzięce za pomoc w budowie kościoła na tejże stacji otrzymał dwie kury. Zastanawiam się tylko czy kury dotarły do Somu. Ksiądz Roman wracał zaraz na spotkanie wolontariuszy w Warszawie, zatem muszę zrobić wywiad czy na obiad w niedzielę był kurczak. Po powrocie z buszu i krótkim odpoczynku w końcu znalazł się czas dla nas, wolontariuszy. Była okazja poplotkować, co w Polsce, co u innych, „wyspowiadać się z grzechów i wypadków przy pracy”. Wieczorem bardzo wesoła kolacja u sióstr. Jedna z nich miała urodziny i uczciliśmy to pysznym jedzonkiem oraz śpiewami polskimi. Ksiądz Dyrektor akompaniował na gitarze a brat Stefan nieśmiało ruszał bioderkami w rytm muzyki.
4. Dzień Kobiet
Nie było gerberów ani goździków, ale za to była Msza Święta po polsku i czekoladki. Nasi „Muszkieterowie” – tak nazwałyśmy księdza Marka, Romana i Zygę czekali już w drzwiach żeby złożyć nam życzenia. My trochę spóźnione (ok. 10 min). Na wstępie usłyszałyśmy – „Idą nasze Afrykanki”, ale potem było już bardzo sympatycznie. Ach, wzruszający dzień. Jeden z Muszkieterów odważył się nawet mnie podnieść i zakołować. Po Mszy Świętej śniadanko u naszych fatherów.
5. „Sen księdza Romana”
Ksiądz Roman jak przystało na prawdziwego kontynuatora Janka Bosko miał w Mansie sen. Śniło mu się wiele rzeczy, ale jedna szczególnie przykuła jego uwagę, a nawet przyprawiła o pewnie straty. Otóż głównym bohaterem snu był szczur, który zaatakował ks. Romana rzucając się niespodziewanie na Niego. Interpretując sen można by podejrzewać, że tym szczurem jest któryś z wolontariuszy, czając się i szukając okazji by dopaść i zatopić swe ząbki w ciele ks. Dyrektora. Tylko, który to wolontariusz….? Księże Romanie zalecam środki ostrożności.

6. Kolacja i pożegnanie
Miłą niespodzianką była kolacja z naszymi gośćmi. Głównym daniem była pizza. I przyznam musiała być całkiem niezła, bo nawet ksiądz Michał pochwalił, a to rzadkość Tym sposobem, pizzą i szalonym przywitaniem wpadłyśmy z Ewą na pierwsze miejsce w rankingu wolontariuszek

7. Kilka ważnych słów
Cała wizyta była bardzo ważna dla nas, mi jednak szczególnie zostały w głowie pewne słowa księdza Dyrektora, za które bardzo dziękuję. Dodały mi one otuchy i pozwoliły częściej się uśmiechać.
„Krzesło, stół da się naprawić, a człowieka da się przeprosić”. Ważna lekcja dla mnie.


Kochani z okazji Świąt Wielkiej Nocy życzę wam dużo radości. Ja tym razem wybieram się do buszu. Spędzę tam ok. 2 tyg, bez wody bieżącej, prądu, sieci komórkowej. W końcu zasmakuję prawdziwej Afryki!!!! Pracownicy śmiali się, że jak wrócę będę prawdziwą Afrykanką. Polecajcie tylko w modlitwach żeby moskity nie były za bardzo głodne.
Do usłyszenia w kwietniu.

sobota, 20 marca 2010

Małe tęsknoty


„Jak dzwon, który zaledwie tylko tknąć a już śpiewa…
Tak w nas głęboko skryte śpią…
Niewiadomo skąd zjawiają się, zakatarzone, wyproszą łzę…
Posiedzą podumają i jak gość nieproszony, nim się rozwidni znikną już…
Małe tęsknoty, krótkie tęsknoty, znaczące prawie tyle, co nic.
Nagłe i szybkie serca łopoty, kto by tam nie znał ich.”


Jest w Polsce, w Łowiczku ktoś, za kim najbardziej tęsknię na świecie. To mała dziewczynka, która charakterek odziedziczyła po cioci Kasi. Jest bardzo uparta i nie cierpi jak jej się coś rozkazuje. Za to bardzo lubi śpiewać i tańczyć, ma swoją przyjaciółkę, Beliskę, która kiedy ostatnio o niej słyszałam miała mały wypadek, wpadła pod ciężarówkę. Mam nadzieję, że Beliska ma się już zupełnie dobrze.
Ta mała o której teraz piszę jest bardzo mądrą dziewczynką, choć czasem trochę niegrzeczną.
Ta mała dziewczynka, która już pewnie nieźle urosła to Roksanka.
Roksanko, czasem kiedy jest mi bardzo smutno i kiedy moje serduszko chciałoby Cię uściskać patrzę na Twoje zdjęcie, które kiedyś wrzuciłaś mi do plecaka jak wracałam do Olsztyna. Oglądam też inne zdjęcia, te na których jesteś malutka jak kurczaczek, albo te na śniegu i z kucykiem i nie mogę się nadziwić jak szybko urosłaś. Nie mogę się napatrzeć jaka z Ciebie śliczna dziewczynka. I ta dziewczynka skończyła niedawno 4 lata. Bardzo mi smutno, że w tym roku nie byłam na Twoich urodzinkach, ale jak wrócę to upieczemy tort i zdmuchniesz świeczki jeszcze raz!!!! Przepraszam, że zapomniałam o twoich urodzinach. Czas tutaj tak szybko leci, że całkiem wyleciało mi z głowy, że już marzec. Tym bardziej, że mamy tu ciągle lato.
Przesyłam Ci zatem, spóźnione ale bardzo słoneczne życzenia, żebyś była zdrowa i każdego dnia uśmiechała się i żebyś była grzeczna i miła dla wszystkich. I żebyś troszczyła się o swojego Aniołka Stróża, a on o ciebie.
Ciekawa jestem, jakie dostałaś prezenty. Jak zadzwonisz następnym razem to musisz mi powiedzieć co dostałaś.
Kocham Cię bardzo Roksanucha – Klucha.
Teraz powinnam usłyszeć ja Ciebie – Ciotka Klotka.

PS. „Doszła paczuszka” z Polski, z Łowiczka. Dziękuję za wszystko. Szczególnie cioteczce Jadzi za rzeczy dla dzieciaków Moim rodzicom za lekarstwa dla braciszka Stefcia. W paczce na Boże Narodzenie rozlał się Wanish więc czekoladki miały bardzo ciekawy posmak. Tym razem rozlała się farba i ciasteczka domowej roboty mojej mamusi też mają ciekawy smak No cóż święta w Afryce smakują zupełnie inaczej.
Wszystko dotarło bez problemu i tym razem przed świętami. Roksanko dziękuję za obrazki, są śliczne.
Ja wysłałam kartki dopiero dziś, więc pewnie dotrą dopiero po świętach.
Buziaki za paczuszkę….Ps. Sandały są nie te co chciałam, ale przeżyje. Buziaki dla wszystkich…

czwartek, 4 marca 2010

kilka fotek






Zd.5Sobotni spacer
Zd.4Postęp Kościoła
Zd.3Łyk szaleństwa w Kenii
Zd.2Tato wybierz zięcia
Zd.1Przyjaźń

"Zatrzymaj się, to życie ma sens"

Ach, wiem wiem, że mam ostatnio spore zaległości, ale od wszystkiego trzeba odpocząć. Poza tym zawsze można mieć ciężkie czasy, albo brak weny. W każdym razie optymizm wraca, wena też i uśmiechu na twarzy coraz więcej. Macie szczęście, że nie mam postanowienia wielkopostnego dotyczącego nie korzystania z netu czy pisania na blogu.
Schemat dzisiejszej relacji:
1. Co u mnie?
2. Co w wokół mnie?
3. Co we mnie?
4. Co poza mną?
Będzie to, zatem autorelacja Nie, nie spokojnie…
W przedszkolu ciągle coś się dzieje. Siostra Celeste zasugerowała przygotowanie jakiś dekoracji, żeby było kolorowo, więc ostatnimi czasy nie rozstawałam się z nożyczkami i kolorowym papierem. Efekt jednak jest zadowalający, przynajmniej dla nas: dzieciaków, nauczycieli i dla mnie. Poza tym wpadłam już w rytm życia przedszkolnego i codziennie staram się coś przygotować. Najlepiej idzie mi współpraca z teacher Winnie, jest bardzo dobrą nauczycielką i widać w niej pasję. Poza tym jest mamą mojego chłopaka, 5- miesięcznego Petera Zatem wypada się jakoś z teściową dogadywać. Ponieważ siostra Anet jest zabiegana, spędzam też część czasu w officie. Wprowadziliśmy też nowy zwyczaj. Mieliśmy problemy ze spóźnianiem się rodziców by odebrać dzieci. Teraz słono to kosztuje i tak wczoraj zarobiłam 30,000K – całkiem sporo jak na warunki afrykańskie. Współpraca z siostrą Anet idzie trochę lepiej, powoli się docieramy, chociaż nie obywa się bez małych przejść. Dostałam jednak dobre instrukcje z Polski jak radzić sobie z gniewem, nie łamiąc przy tym kolejnych mopów. Myślę też, że Siostrzyczce trochę przeszła duma i zauważyła, że niektóre z moich pomysłów nie są takie głupie i że chcę tylko by coś się działo, działało lepiej.
Z okazji zbliżających się świąt dzieciaki przygotowują teraz Koncert Wielkanocny dla rodziców i sąsiadującego przedszkola. Jest to niezwykle trudne, bo wszystko jest w języku angielskim, którego dopiero się uczą. Tym razem Ewa zajęła się edukacją muzyczną i przygotowuje tańce w dwóch grupach. Ja przygotowałam program i trenuję z dwoma grupami wiersze, piosenki. Odkrywam z każdym dniem, że praca w przedszkolu daje dużo satysfakcji, nawet jak w Polsce nie nazywają nas nauczycielami tylko przedszkolankami Dzieciaki będą chodziły jeszcze tylko miesiąc, bo potem są wakacje. Przed zakończeniem termu zostało mi jeszcze tylko przygotowanie testu dla najstarszej grupy, na który uparły się nauczycielki. Osobiście walczyłam przeciw testowaniu przedszkolaków, zwłaszcza przy tym systemie edukacji, udało mi się tylko przeforsować pewne praktyczne wskazówki, co do jego przygotowania. No, dobre i to…
Codziennie coś mnie zaskakuje. Ostatnio zaciekawiła mnie sprawa załatwiania potrzeb filozoficznych przez dzieci, a to ze względu na jednego z maluchów. Chłopak nie potrafi zrobić siusiu, więc każdego dnia po śniadaniu mamy lekcje. Idzie coraz lepiej, potrafi ściągać i podciągać ubrania, ale z najważniejszym…Ostatnio tak się „zamachnął”, że mało nie obsikał mi twarzy. Nie myślcie sobie zatem, że przez to siedzenie w biurze nabrałam nawyków dyrektorskich. Czasem wkurzam się, że wykonuję najgorszą robotę i tylko mi przeszkadzają rozwiązane buty, swetry podczas upałów czy zasmarkane nosy. Jednak w tych prostych i może nie najprzyjemniejszych czynnościach dostrzegam iskierki Bożej Łaski i sens pomocy tutaj. Bardzo raduje mnie, gdy mogę wejść na jakieś zastępstwo, spowodowane chorobą nauczycielki. Nie jest łatwo, bo dzieci mnie nie rozumieją i często są głośno, ale wtedy czerpię prawdziwą radość i satysfakcję z mojego zawodu. Być z dzieciakami, najlepsza terapia na smutki i trudności.
Wracając do spraw fizjologicznych to nie jest to takie proste. Przedszkolaki nie potrafią korzystać z toalety, boją się czasem dlatego, że na co dzień nie mają takich doświadczeń. Wychodzą zazwyczaj z domu i sikają gdzie akurat stoją, zatem część z naszych maluchów załatwia swoje potrzeby przed toaletą, na terenie przedszkola w trawce albo w klasie. Ważną, zatem do opanowania umiejętnością w najmłodszej grupie jest korzystanie z toalety i mycie rąk po niej.
Większość swojej energii eksploatuję w przedszkolu. W oratorium stawiam na wyciszenie, trenuję moich chłopaków w piłce nożnej. Gdyby mnie ktoś szukał to zazwyczaj gram gdzieś z chłopasami w piłkę. Potem praca w grupach i kolejny dzień z głowy. Ostatnio miałam problem z wysłaniem dzieci do domu. Wpadł mi niespodziewanie pewien pomysł do głowy by zorganizować konkurs. Celem było: kto pierwszy dotrze do domu. Oczywiście wyników nie poznałam, bo następnego dnia każdy mówił mi, że był pierwszy. Najbardziej rozbawiło mnie zaangażowanie dzieciaków i to, że dały się nabrać, bo na trzy cztery wszystkie ruszyły jak szalone. Niestety nie wiem, co było za bramą, czy nadal miały taki zapał czy spostrzegły się o co chodzi.
Wprowadziłyśmy z Ewą do naszego życia prawie kontemplacyjnego trochę rozrywek. W soboty, jeżeli jest ładna pogoda wybieramy się na spacer. Zabieramy liderów, albo asystentki (siostry mają teraz na 3 miesiące 4 asystentki, które rozeznają swoje powołanie, takie śmieszne dziewczyny…). W ostatnią sobotę przez przypadek, gubiąc drogę, znalazłyśmy kolejne piękne miejsce w Mansie. Doszły mnie słuchy, że gdzieś w pobliżu są też gorące źródła, więc to jest mój kolejny cel. W niedzielę natomiast trening. Do wybory siatkówka czy koszykówka, w zależności od kondycji i humoru. Mamy tutaj niezły skład. Ja i Prosper, jeden z nauczycieli w-efu to niezły team, przeciw nam Ewa, Evans (też nauczyciel) i czasem ktoś na dokładkę. Zawsze jest dużo śmiechu i właśnie o ten śmiech najbardziej chodzi w całej grze. Ostatniej niedzieli nasze chłopaki byli zmęczeni, więc zebrałam drużynę z Youth Center. To jest dopiero gra, w pewnym momencie zastanowiłam się czy ja gram w koszykówkę, czy jestem na ringu. O mało nie złamałam sobie nogi. Boża Opatrzność czuwała nade mną, bo wróciłam tylko cała mokra i z wytraconym palcem.
Wspólnie z Ewą zorganizowałyśmy też pierwszy afrykańsko-polski spisek. Wraz z przyjaciółmi Evansa przygotowałyśmy mu niespodziankę urodzinową. Był bardzo zaskoczony a spisek udało się ukryć do samego końca. Myślę, że była to kolejna okazja do obdarzenia kogoś swoją życzliwością, uśmiechem i podziękowania za miłe przyjęcie nas w Mansie.
Teraz trochę z kultury Afrykańskiej. Nadal zaskakuje mnie niezwykła umiejętność Afrykańczyków w celebrowaniu wszelkich meetingów – spotkań. Każdego dnia, popołudniu wokół kościoła widać różnorodne grupy ludzi, smakujących i rozkoszujących się wspólnym spotkaniem. Często obserwuję jak jeden za drugim podążają w umówione miejsce, zazwyczaj na ławki zrobione z kawałka deski pod drzewem. Mężczyźni, kobiety czasem z dzieckiem na plecach, pozdrawiają mnie serdecznie. Potem w zależności od celu spotkania słychać śpiewy chórów, albo czuć ducha modlitwy. Najzabawniejszy jest czwartek, kiedy wokół kościoła spotykają się 3 chóry jednocześnie. Gdy jest się w środku, nie wiadomo kogo słuchać, aż dziw bierze jak oni mogą śpiewać słysząc się wzajemnie. Zdarza się, że do tych chórów dołączam z moją Dominic Group i wtedy jesteśmy niepokonani i najgłośniejsi. Czasem zastanawiam się, czemu ludzie w Europie tak pędzą, czemu nie mamy czasu by zwyczajnie usiąść pod drzewkiem i pośpiewać, by przechodząc obok drugiej osoby uśmiechnąć się i pozdrowić ją. „Zatrzymaj się na chwilę, to życie ma sens”.
Jeżeli chodzi o kulturę to mam też bardzo niemiłe doświadczenia. Jak wiadomo w rodzinie Afrykańskiej zazwyczaj panuje patriarchat. Chłop jest panem. Często kobiety są wykorzystywane i zmuszane do różnych rzeczy, pisałam o tym trochę kiedyś. Nadal często w związkach są zdrady i podejrzenia o nie. Przejdę do rzeczy. Pewnego dnia idę do przedszkola a tam wiadomość, że jedna z nauczycielek jest chora. Potem przy śniadaniu dowiedziałam się, że ma jakiś problem z mężem. Małżeństwem są nie cały rok i mają jedno dziecko. Kilka dni później, gdy wróciła zaczęłyśmy rozmawiać o całym zdarzeniu. Pokazała mi ślady po pobiciu, podrapania, podbite oko. Wyjaśniła, że mąż zdenerwował się, bo wróciła do domu inną drogą niż zawsze i że zrobiła to by spotkać się z innym mężczyzną. Wyjaśniła mi też, że mąż jest bardzo wysoki i dobrze zbudowany, ona zaś mała jak mróweczka i był to pierwszy raz. Powiedziała mu, że następnym razem bierze dziecko i wraca do rodziców. Pogadałyśmy sobie szczerze i widziałam w jej oczach smutek, żal, zawód, iż okazał się takim dupkiem. Och żeby tylko miała siły odejść, jeżeli dojdzie do następnego razu.
W Youth Center mamy teraz projekt dotyczący wykorzystywania dzieci do pracy. Najpierw zostali przeszkoleni nauczyciele i trenerzy projektu, a teraz oni uczą naszą młodzież. Pomysł sam w sobie ciekawy, dużo mówi się w nim o prawach ludzi. Młodzież już podłapała temat bo, jak mają posprzątać centrum po zabawach mówią, iż są wykorzystywane I masz ci babo placek! Nasza najstarsza grupa z oratorium ma warsztaty w ten weekend, więc pewnie po niedzieli też nic nie będą chcieli robić.
Co do pogody to czasem słońce czasem deszcz. Poranki i wieczory są dość chłodne, pomimo że to jeszcze nie pora zimna. Mam okazję wykorzystać mój golf, który przyodziewam codziennie na poranną Mszę Świętą. Chyba jestem jedyna w kościele w golfie, nie wiem co ja taki zmarzlak się zrobiłam w tej Afryce.
No cóż, chyba nadrobiłam już trochę zaległości.
Następnym tematem posta będzie „Czynienie dobra na misjach” , w jaki sposób jest ono dawane, jak jest przyjmowane i takie tam….To dzięki Agacikowi, która zadał mi to pytanie.
Mam tez pomysł na post – wywiad rzeka – chciałabym Was włączyć do tego, dlatego proszę przesyłajcie pytania, które się w nim znajdą.
Ściskam i pamiętam w modlitwie. O rany kolejny pierwszy piątek miesiąca, już niedługo święta. Mam marzenie spędzić je w głębokim buszu, ale zobaczymy.
Do napisania!!!!!